Wśród licznych tytułów w filmografii Howarda Shore’a „Milczenie owiec” należy uznać za jeden z najistotniejszych dla rozwoju jego kariery. Nie dość, że dostał za niego pierwszą w karierze nominację do nagrody BAFTA, to jeszcze otworzył mu drogę na hollywoodzkie salony. Co ciekawe, ścieżka ta cieszy się wśród miłośników muzyki filmowej raczej złą sławą i nie należy do pozycji, które chętnie dodaje się do swojej domowej płytoteki. Warto się jej jednak przyjrzeć, gdyż wbrew pozorom jest to jeden z najciekawszych soundtracków i to nie tylko w samej twórczości Kanadyjczyka.
Kłopot z „Milczeniem owiec” objawia się już w pierwszym utworze. „Main Title” rozpoczyna się łagodnie jasnym brzmieniem klarnetu, by zaraz opaść w gęste smyczki – najważniejszą partię instrumentów w całej partyturze. Nie prowadzą one jednak żadnej melodii, tylko suną z wolna naprzód, czasem subtelnie przechodząc z akordu na akord, czasem rażąc atonalnymi dźwiękami. „Main Title” jawi się więc jako utwór niemal eksperymentalny i wystawia słuchacza na estetyczną próbę. Dalej jednak wcale nie jest lepiej, znikają co prawda chropowate zestawienia akordów na rzecz bardziej miękkich, łagodnych przejść, ale pozostaje trudność w odbiorze i wrażenie jakiejś fatalnej pomyłki.
O pomyłce jednak nie ma tutaj mowy. Shore świadomie nie konstruuje swojej muzyki w tradycyjny sposób. Właściwie nie ma tutaj tematów, a jedynie meandryczne masy dźwięków rozlewające się po – w większości długich, ponad pięciominutowych – utworach. Masy te są zresztą dość dziwne, w dużej mierze zbyt łagodne jak na ilustrację do thrillera, nie budujące żadnego napięcia, ani dusznej, niepokojącej atmosfery. Jednak jeśli uzbroić się w cierpliwość i spróbować dać się im pochłonąć, potrafią w zaskakujący sposób porwać. Shore bowiem nie opisuje muzyką filmowych zdarzeń, ale w większości utworów prezentuje raczej to, co dzieje się w świecie umysłu i emocji, lecz nie spaczonej psychiki Hannibala Lectera, a dzielnej Clarice Starling. W tej muzyce znajduje się więc strach, traumy i wreszcie determinacja połączona z nadzieją.
Nie da się przy tym ukryć, że śledzenie tego wszystkiego jest zdecydowanie niełatwe. Utwory są trudno przyswajalne, tak ze względu na budowę, jak i na długość. Trzymają przy tym bardzo równy poziom. Czasem pewne fragmenty wyraźnie się wybijają, jak mniej więcej połowa „Lambs Screaming” o niezwykle tęsknym wyrazie, waltornia w „Quid Pro Quo” (rozbudowana wersja tej melodii stanie się w 10 lat później dostojnym tematem Gondoru), czy początek wieńczącego płytę „Finale” ze słodką przygrywką na cymbałach – ale są to tylko niewielkie części długich i niejednolitych utworów. Trzeba je zatem wyławiać z rozlewających się w pozornym nieładzie dźwięków – zabawa to żmudna i wymagająca dobrej woli.
Przede wszystkim jednak, niekonwencjonalny pomysł na tę partyturę okazał się trafiony w kontekście filmu. Jak niegdyś Bernard Hermann u Hitchcocka, tak teraz Howard Shore u Demme’a buduje skutecznie atmosferę, napięcie i głębię. Ciekawe zresztą, że czyni to muzyką w dużej mierze pozbawioną na płycie tych dwóch pierwszych cech. Rzadko zdarza się, by ilustracja zyskiwała nowy, intrygujący wymiar wyłącznie w kontekście filmu (który zresztą nie zrobił na mnie większego wrażenia), w „Milczeniu owiec” doskonale się to udało.
Teraz, gdy na twórczość Howarda Shore’a patrzy się niemal wyłącznie przez pryzmat „Władcy Pierścieni” tak bogatego w nastroje i tematy, ścieżka dźwiękowa do najlepszego z filmów o Lecterze zdaje się dziwacznym kaprysem, w którym czuć już co prawda talent kompozytora do tworzenia utworów o gęstej dźwiękowej konstrukcji na granicy hałasu, lecz brakuje wyraźnych punktów zaczepienia, które nie tylko trwale połączyłyby muzykę z filmem, ale też z pamięcią słuchacza. Paradoksalnie ten punkt zaczepienia jednak istnieje, a jest nim właśnie jego… brak. Obcowanie z tą muzyką przypomina bowiem opadanie w wodną toń – muzyka znajduje się z każdej strony, stale obecna, doskonale odczuwalna, lecz nie sposób jej pochwycić. Nie jest to więc pozycja dla początkujących słuchaczy muzyki filmowej, a i dla tych bardziej zaprawionych może się okazać zbyt ciężkostrawna. Jednak to, iż może się ona nie podobać, nie oznacza, że należy ją lekceważyć. Z perspektywy czasu widać bowiem, iż Hannibal Lecter okazał się dla kariery Howarda Shore’a niewiele mniej istotny od Frodo Bagginsa.
Zgadzam się, choć może nie z każdym stwierdzeniem. Mi się na ten przykład podoba gęsta atmosfera, tak dobrze odczuwalna w Main Title – bodaj najciekawszym fragmencie płyty. Ale fakt faktem, iż nie jest to muzyka do słuchania, a bardziej do ewentualnej kontemplacji. Nastrój w niej jest bowiem zabójczy 🙂 Swoją drogą już dawno nie było tak równego wrażeniometru 🙂
Mnie się „Main Title” też podoba i raczej bym tak nisko go nie oceniał. Muzyka na płycie trochę traci, ale w filmie spisuje się bardzo dobrze. Mimo wszystko mogę się zgodzić z recenzją. A wrażeniometr to ostatnio chyba był tak równy przy recenzji „Princess Mononoke” 😉
Dobra recenzja, zgadzam się w 100%. Tylko wrażeniometr strasznie z dupy – Main Title, Clarice, Lambs Screaming, Lecter Escapes i przede wszystkim Finale – te utwory zdecydowanie zasługują na wyróżnienie. Bo, wbrew pozorom, są na płycie momenty wybijające się. Tak czy inaczej, recka treściowo trafna – nic dodać, nie ująć. Ode mnie 3,5/5. A że nie ma połówek to po fanboysku naciągnę. 😉
Przepiękna muzyka. Jedna z najmroczniejszych partytur w historii muzyki filmowej. Od razu wyczuwa się głębie tej muzyki. Wspaniałe tematy i orkiestracje podkreślające mroczne wątki fabuły. Pan recenzent nie potrafi dostrzec głębi tej muzyki. Mnóstwo tematów, wspaniałe wyczucie klimatu filmu, który recenzent nie wyczuł. Każdy z trójki bohaterów ( Clarice, Hannibal, Bufallo bill) ma osobny poświęcony temat. Muzyka godna podziwu. Nie ma sensu wymieniać poszczególnych utworów jako wyjątkowe, bo każdy taki jest. Myślę, że wielu kompozytorów kierowało się muzyką z Milczenia Owiec w swoich późniejszych mrocznych pracach. Ta muzyka to magia.