Denis Villeneuve to obecnie jeden z najciekawszych i zarazem najbardziej konsekwentnych twórców działających na amerykańskiej ziemi. Kanadyjczyk obrał sobie przy tym dość niewygodną dla producentów, jak i widzów drogę – każdy jego film uderza w mroczne tony, podejmuje nieprzyjemne tematy. Twórca bezpardonowo stawia na posępne, niejasne klimaty, zawsze zasiewając ziarno wątpliwości w głowie odbiorcy. „Sicario” jest pod tym względem bodaj najbardziej jego dusznym, acz fabularnie dość odległym dla statystycznego Polaka dziełem.
Ta swoista podróż do jądra meksykańskiej ciemności nie mogła znaleźć sobie jednak lepszego kompozytora. Jóhann Jóhannsson tak dobrze poradził sobie wcześniej w „Labiryncie” tegoż reżysera, iż można się spodziewać dalszej współpracy obu panów. W „Sicario” miał jednak przed sobą trudniejszą robotę, bowiem musiał stworzyć ilustrację bardziej przerażającą, nie popartą tak mocno liryczną twarzą zwykłej jednostki. Tutaj zostajemy od razu przyparci do muru, rzuceni na głęboką wodę bez krzty wyjaśnień, zestawieni z brutalnym światem pełnym bezwzględnych ludzi. Stąd i muzyka jest mniej przyjazna, cierpka, wręcz – parafrazując tytuł jednego z utworów – bestialsko niekomfortowa.
Ale też i soundtrack to bardziej dynamiczny od wspomnianego „Prisoners”, w którym równie dużo było smutku, co swoistej nadziei, niewinności związanej z dziećmi, a co za tym idzie swoistej równowagi. W „Sicario” dzieci są zaledwie drugoplanowym pokłosiem wojny narkotykowej, przypadkowymi ofiarami nieczystych zagrywek po obu stronach barykady. Dlatego score, acz również posiada spokojniejsze melodie o nawet romantycznym zabarwieniu („Desert Music”, „Melancholia”), nie sili się na bardziej sentymentalne nuty, od początku do końca pozostając raczej wymierzonym w nasze uszy obuchem, po którego uderzeniu potrzeba kilku minut, aby dojść do siebie.
Skutkuje to oczywistymi eksperymentami brzmieniowymi, które w kinie sprawują się wyśmienicie, trzymając na swoich barkach gros klimatu opowieści; jak i całkiem pokaźną, pulsującą muzyką akcji, od jakiej trudno się oderwać także poza kontekstem. Rzecz jasna blisko godzina materiału nie ma szans obronić się w pełni bez ruchomego obrazu – jest zbyt jednolita, ponura i stanowczo za monotonna, by dało jej się słuchać z niesłabnącym zainteresowaniem. Szczególnie, że jest tu kilka fragmentów czystego underscore’u, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest atrakcyjny.
Znużenie tyleż regularnym, jakby mechanicznym brzmieniem i jego bezduszną, niekiedy ospałą naturą daje się we znaki zwłaszcza w drugiej połowie płyty. Brak większej różnorodności sprawia, iż muzyka traci tam nieco na swym wydźwięku i początkowej oryginalności, płynąc z głośników już głównie siłą rozpędu i quasi-glassowską, hipnotyczną aurą, jaka nie każdemu przypadnie do gustu. Szczęśliwie nawet wtedy ilustracja ta nie traci charakteru i wywołującego ciarki na plecach wrażenia niezgłębionej tajemnicy.
Warto zresztą przeboleć te parę minut marazmu, gdyż końcowe przebudzenie („Soccer Game” i „Alejandro's Song”) w postaci mieszanki rzewnych wokaliz z główną, przytłaczającą linią melodyczną – opartą o smyczki i perkusję oraz przepuszczoną przez elektronikę – jest równie intrygujący i piękny, co przerażający w swej wymowie.
Pod kilkoma względami „Sicario” przywołuje na myśl nie tylko „Labirynt”, ale i utrzymane w podobnym tonie „Zero Dark Thirty” Desplata. W filmie, gdzie wypada po prostu diablo skutecznie, robi przy tym o wiele lepsze, bardziej wymowne wrażenie. ‘Suchy’ krążek już takich emocji nie dostarcza, ale i tak mamy do czynienia z niezwykle sugestywną, niebanalną oraz, przede wszystkim, z przeszywającą zmysły ścieżką dźwiękową. Zatem o ile samo wydawnictwo zasługuje na dość wstrzemięźliwą notę i równie ostrożną rekomendację, gdyż nie jest to propozycja łatwa i dla każdego, tak już całego projektu nie sposób nie docenić.
Nie rozumiem fenomenu Jóhannssona. Dla mnie jego ścieżki dźwiękowe są nudne i raczej wtórne. Nie dostrzegam żadnej skłonności do eksperymentu. Słusznie wytknięta monotonia akurat przeszkadza mi tu mniej niż w „Labiryncie”, ale i tak zasypiam przy tym krążku. Trójka za nastrój i dobre działanie w filmie.
Ja też nie rozumiałem póki na mój warsztat nie posz)o Sicario. Niby monotonna ściecha, ale genialnie zamykająca atmosferę filmu i podskórne emocje właśnie w takich prostych formach wyrazu. Myślę, że znudzenie takimi pracami wypływa z faktu, że żyjemy w czasach, kiedy wszystko musi być bardziej intensywne i wyraziste. Kolejne klony Hansa oduczają nas korzystać z wyobraźni i budowania muzycznych światów we własnej głowie. A przecież nie od dziś wiadomo, żw najlepiej działa ta muzyka, która nie uzurpuje sobie aż nadto przestrzeni. Takie moje zdanie 🙂
Niby racja, ale dla mnie Jóhannsson pozostaje w sferze Zimmera, tyle że zimmerowskiego underscore’u. Choćby „Soccer Game” jest tego świetnym przykładem.
A mi się szalenie podoba ta ścieżka, szczególnie ” Desert Music” i ” The Beast” tak, że aż chce się obejrzeć film.
Nie wszystkim przypadnie do gustu ale ja nie mogę się od niej oderwać.