Oprócz albumu z piosenkami, wytwórnia ABKCO wypuściła na rynek również score autorstwa Nigela Godricha, którego wielu kojarzy choćby ze współpracy ze słynną grupą Radiohead. Jest to dla niego debiut na kompozytorskiej scenie – debiut udany, choć przyznać trzeba, że bardzo osobliwy i nie dla każdego.
Już pierwsze dźwięki przerobionej melodii loga wytwórni Universal nie pozostawiają wątpliwości – to score stworzony na modłę melodyjek z 8-bitowych gierek poprzedniej epoki. Jest więc elektronicznie, tandetnie, kiczowato i bardzo archaicznie, a przy tym dynamicznie i bezprecedensowo. Muszę z miejsca pochwalić Godricha za to, że tak dobrze wyczuł klimat, w jakim zrobiono film – ten, mimo swego komiksowego rodowodu i montażu, przypomina właśnie starą, poczciwą platformówkę; i że potrafił napisać tak ekstrawagancką ilustrację, która świetnie dopełnia to, co dzieje się na ekranie. A ponieważ dzieje się naprawdę dużo, toteż i muzyka Godricha przybiera różne odcienie. Niestety pojawia się tu mały problem.
To, co bowiem tak doskonale sprawdza się w filmie (szczególnie w scenach akcji), na płycie często stanowi już tylko zwykły kawałek hałasu. Może i u niektórych wzbudzi on nutkę nostalgii, wspomnienie tych wszystkich godzin spędzonych ongiś przed ekranem Amigi, czy Atari, jednak ani większej radości, ani tym bardziej korzyści z odsłuchu ten album nie daje – szczególnie, że całość trwa ponad godzinę, co tym samym sprawia, iż może okazać się pozycją nie do przejścia (no chyba, że ktoś naprawdę lubi takie dźwięki i/lub ma uszkodzony słuch). Świetnym przykładem jest tu choćby fragment o nazwie „The Grind” – szybki, dynamiczny i pomysłowy, idealnie oddaje ducha szalonej sceny zjazdu Chrisa Evansa na deskorolce, po zamarzniętej barierce. A na płycie nie dość, że zanika w morzu podobnych mu utworów, to jeszcze zupełnie nie fascynuje, bo i czym?
I choć Godrich momentami odchodzi od agresywnej ‘nawalanki’ na rzecz bardziej przyjemnego i leniwego wręcz ambientu, którym podlewa relacje miłosne („Love Me Some Walking”, „Hillcrest Park”, „This Fight Is Over”), to nie wpływa tym zbytnio na odbiór całości. Sytuacji nie pomaga też zresztą ani montaż płyty, ani krótki czas poszczególnych utworów (większość z tych 38 ścieżek oscyluje w granicy półtorej minuty lub mniej), ani też wstawki dźwiękowo-dialogowe wprost z filmu. Pod tym względem album przypomina niekiedy jakiegoś dvd-ripa, czyli na chama zgraną z płyty ścieżkę dźwiękową wraz ze wszystkimi jej mankamentami (abstrahuję tu rzecz jasna od jakości dźwięku, która na szczęście jest bardzo dobra). Jedynym plusem wydaje się być zachowana chronologia utworów, przez co dość łatwo odnaleźć się w tym wszystkim. Z tym, że to niewiele daje.
Poza scorem Godricha znalazło się tu też kilka fragmentów innych wykonawców, włączając w to – obecnego już na poprzednim albumie – Becka. Nie wiem jednak czy warto w ogóle o nich wspominać, bowiem stanowią wątpliwej jakości bonus (jakim zresztą cztery ostatnie ścieżki faktycznie są). Spośród nich pozytywnie wyróżniają się dwa momenty – „Slick (Patel's Song)”, o którym wspomniałem w poprzedniej recenzji i „Bass Battle” – jednak cierpią one na dokładnie tę samą przypadłość, co reszta albumu, czyli epicko w filmie, cienko na krążku.
Taka to zresztą natura tej muzyki, że – w przeciwieństwie do albumu piosenkowego – niemal zupełnie nie sprawdza się poza filmem i wyjęta z kontekstu, którego próby przywołania fragmentami dialogów można uznać za spalone, zwyczajnie nudzi i męczy, a często też po prostu irytuje. Dlatego trudno polecić mi ją komukolwiek poza zagorzałymi fanami Scotta Pilgrima – oni z pewnością powinni skompletować oba krążki, choćby i po to, by móc dumnie postawić na półce ‘completa’. Oni zresztą mogą swobodnie podwyższyć końcową ocenę o 1. Pozostali mogą natomiast równie swobodnie spasować – lepiej sięgnąć po soundtrack, a jeszcze lepiej po sam film. Dopiero potem można rozpatrywać poświęcenie czasu na score.
P.S. W tym samym roku, ta sama wytwórnia wydała również w formie elektronicznej muzykę z gry „Scott Pilgrim Vs. The World: The Game”. Jej autorem jest grupa Anamanaguchi (okładka wyżej w tekście).
0 komentarzy