Film "Szeregowiec Ryan" był chyba najbardziej wyczekiwanym dramatem wojennym Stevena Spielberga. Złożyło się na to kilka ważnych faktów. Po pierwsze genialna "Lista Schindlera" uważana przez wielu za najlepszy obraz wszech czasów, rozbudziła apetyty na kolejne dzieło o takiej tematyce. Ważne było również to, że w projekt zostali zaangażowani sami specjaliści z aktorem Tomem Hanksem na czele. Media zewsząd informowały o postępach w pracy, tworząc otoczkę wyczekiwania i zniecierpliwienia. Czy nadzieje pokładane w filmie zostały spełnione? Chyba tak. Bardzo realistyczne sceny walk, przekonujące aktorstwo i wspaniałe efekty dźwiękowe stworzyły obraz, który na długo pozostaje w pamięci.
Muzyka z "Szeregowca Ryana" różni się od większości skomponowanych przez Johna Williamsa. Po pierwsze nie jest zbyt aktywna. Spielberg, by uzyskać pełny realizm nie posłużył się nią w scenach walki, chciał dosadnie pokazać zniszczenie, ból i cierpienie, jakie niesie wojna. Z tego powodu to dzieło jest bardziej hołdem poległym niż muzyką akcji. Dzięki temu soundtrack ma bardzo specyficzny charakter, jest bardzo refleksyjny, delikatny często smutny.
Płytę otwiera jeden z najlepszych utworów stworzonych przez Johna Williamsa – "Hymn To The Fallen". Początek przepięknej kompozycji, dzięki wejściu werbla może przypominać "JFK". Jednak nawet tak proste dźwięki uzyskane z bębna mówią, że mamy do czynienia z niezwykłym tematem. Później jesteśmy świadkami jak prawie wszystkie instrumenty dęte łączą swoje siły. Nie brak tu dźwięków puzonu, tuby, klarnetu, fletu i trąbki, która jest wiodącym instrumentem tej płyty. Jednak ogromna moc tego utworu drzemie w najbardziej pospolitym instrumencie – ludzkim glosie. W ciągu sześciu minut nabiera on cały czas siły i wręcz władnie umysłem słuchacza, napełniając go swoim pięknem.
Ciekawie prezentują się również inne utwory. "Omaha Beach", które przebrzmiewa w filmie, podczas przerażającego widoku po bitwie. Usiłuje oddać chwałę poległym i pokazać, że to, za co zginęli jest warte każdej ceny. Wykorzystanie muzyki dopiero w scenie gdzie walka się zakończyła wzmacnia, porażający efekt wypracowany przez bardzo dobre zdjęcia Janusza Kamińskiego. Ciekawie brzmi również temat ostatniej bitwy. Oparty na grze trąbki, puzonu, rożka anielskiego i "powolnych" smyczków pokazuje refleksje żołnierzy po spotkaniu z wrogiem.
Niestety reszta płyty jest zdecydowanie trudniejsza w odbiorze. Soundtracki Williamsa zazwyczaj odznaczają się dużą różnorodnością. Prawie zawsze możemy na nich wysłuchać wpadających w uszy marszy lub fanfar, delikatnych tematów miłosnych i mrocznych, tajemniczych melodii. Daje to wspaniały efekt, gdyż słuchacz praktycznie nie może się znudzić i bez względu na nastrój znajdzie coś dla siebie. Niestety "Szeregowiec Ryan" jest inny. Ma swój specyficzny klimat, który przez ponad godzinę praktycznie się nie zmienia. Dlatego by dobrze odebrać płytę trzeba się do niej odpowiednio do niej nastawić.
Prócz pewnej monotematyczności, która dla lubiących różnorodne płyty, może być nie do przejścia razi czasami brak wyraźnej linii melodycznej tak charakterystycznej dla Williamsa. On również został wymuszony przez film. Pamięć po zabitych nie może odbywać się przy dźwiękach temacików w stylu "Poszukiwaczy Zaginionej Arki". Muzyka musi być dostojna i melancholijna, czyli nie może prosić się o nucenie pod nosem. Jednak te więzy narzucone przez reżysera sprawiają, iż muzyka całkiem dobrze działa w filmie. Nie jest może tak idealnie jak w, "Nowej Nadziei", ale w niektórych scenach naprawdę świetnie uwypukla obraz. Poza tym jak prawie wszystkie dzieła Williamsa nienagannie spisuje się od strony technicznej. Delikatne brzmienie orkiestry pod przewodnictwem solowej trąbki Tima Morrisona jest potwierdzeniem, że ten kompozytor jak niewielu dziś tworzy bardzo dopracowane i wykonane bez fuszerki partytury.
Podsumowując, ta ścieżka dźwiękowa na pewno nie jest banalna w odbiorze. Jeśli klimat Waszego ducha jest akurat melancholijny to możecie śmiało sięgnąć po ta płytę, a wtedy polubicie ją w całości. Jednak, jeżeli nie macie odpowiedniego nastroju może wydać się nudna, a nawet przydługa. Dla takich osób zapewne niezłą zabawą będzie słuchanie "Hymn To The Fallen", i być może jeszcze kilku kompozycji. Przy wystawianiu oceny usiłuję znaleźć konsensus między zwolennikami tej płyty, którzy na pewno wystawiliby jej "maksa", i tymi, których ta płyta po prostu nudzi i dali by jej na pewno mniej niż trójkę. Na konto ścieżki zapisuję więc cztery nutki szanując obie strony "konfliktu" i przyjmując fakty dwóch "obozów". Podjąłem taką decyzję gdyż nie da się jednak ukryć, że jest to ścieżka ponadprzeciętna. Nienaganna technicznie, dobrze sprawująca się w filmie i posiadająca przepiękny utwór “główny". Równocześnie jestem w pełni świadomy jej niedociągnięć. Jednak na pewno w dyskografii takiego twórcy jak John Williams przyda się nowa jakość, jaką niesie ze sobą ten soundtrack.
3 -szanuję, co zrobił tu Williams, ale to jeden z nielicznych jego albumów, których nie trawię i do których wracam naprawdę, naprawdę rzadko. Zresztą w filmie jego muzyka, za wyjątkiem Hymn To The Fallen też nie wywiera jakiegoś szczególnego piętna.
Poza Hymn To The Fallen nic tu ciekawego nie ma.Muzyka to tylko niewielki dodatek do tego rewelacyjnego dzieła filmowego.
Filmu niestety jeszcze nie widziałem, ale ścieżki słuchałem już wielokrotnie. Owszem, może nie jest jakoś wybitnie tematyczna, epicka i porywająca. Ma jednak w sobie to coś – swoistą duszę i niezaprzeczalny klimat. Album raczej nie do wsłuchiwania się i zachwycania nad treścią, ale raczej jako tło do wieczornego relaksu czy wszelakich rozmyślań. Poza tym jest to jedna z tych płyt, których słucha się z czasem coraz przyjemniej.