Obniża loty ostatnimi czasy Lasse Hallström. Jego wielkie sukcesy z końca XX wieku zdają się zamkniętym rozdziałem. Nawet, gdy udaje mu się zrobić film godny zapamiętania w rodzaju „Mojego przyjaciela Hachiko”, bazuje on raczej na prostej urokliwości, niż intelektualnej głębi. „Połów szczęścia w Jemenie” mógł odwrócić ten trend. Reżyser dostał do dyspozycji świetnych aktorów, ale niestety stworzył obraz niedopracowany i po prostu nudny, którego jedynym naprawdę istotnym atutem jest zwyczajowo błyskotliwa kreacja Kristin Scott Thomas.
Jedno się tylko w twórczości Hallströma nie zmieniło. Wciąż współpracuje ze świetnymi kompozytorami i potrafi ich pracę umiejętnie wpleść w filmową narrację. Warto przypomnieć, że to właśnie za ścieżki dźwiękowe do jego obrazów, Rachel Portman zdobyła dwie, zasłużone nominacje do Oscara. Dobrze na współpracy ze Szwedem wyszli też Alexandre Desplat i Jan A.P. Kaczmarek. Teraz do tej listy należałoby dopisać Dario Marianelliego, chociaż partyturę do „Połowu…” trudno zaliczyć do jego najlepszych prac.
Już pierwszy utwór ukazuje najważniejsze zalety i wady tej ścieżki. „Prologue” łączy w sobie lekki, łagodny liryzm oparty na ciepłych brzmieniach instrumentów dętych drewnianych z delikatnym powiewem arabskiej etniczności. Jest to miłe dla ucha, ale zarazem dość miałkie, a co gorsza wtórne. Słyszalne są tu wpływy Alexandre Desplata i Thomasa Newmana. Zwłaszcza twórczość tego drugiego odcisnęła swe piętno na tej muzyce. Marianelli nie raz nadaje smyczkom owe specyficzne, newmanowskie brzmienie, kopiuje też jego znak rozpoznawczy – krótkie ozdobniki w postaci przygrywek na flecie. Warto pod tym kątem posłuchać utworu „The Threat”, ale bardzo dobrym przykładem zapożyczeń jest też początek „To the Yemen”.
Nie można jednak zupełnie odmówić Dario inwencji. Jest to kompozytor pomysłowy, czego wyraz znajdziemy i na tej ścieżce. Świetnym pomysłem okazało się rozpisanie motywu nawiązującego do tradycyjnej muzyki szkockiej na etniczne flety („Scotland”). Rozwinięciem tej idei jest utrzymany w wojskowym tonie początek „Big Projects” i wykorzystanie dud w „Happy Ending”, mimo dużego nagromadzenia w obydwu tych utworach elementów nawiązujących do muzyki arabskiej. Podkreślono w ten sposób zderzenie kultur, będące jednym z tematów filmu, a zarazem nawiązano do pochodzenia głównego bohatera. Bardzo trafione jest wykorzystanie werbli i gitary elektrycznej przy wprowadzeniu postaci energicznej rzeczniczki premiera („Machinations”). Nie można też nic odmówić głównemu motywowi – jest rozbudowany, oparty na zgrabnej, wpadającej w ucho melodii, wyrazisty, a przy tym nienadużywany.
Niestety, większość utworów zawartych na płycie, mimo sympatyczności cechuje płytkość. Niby zgrabnie łączą etniczność z tradycyjnymi, filmowymi brzmieniami – zarówno jeśli chodzi o wykorzystanie instrumentów, jak i samą konstrukcję melodyczną – lecz nie wykraczają poza prostą funkcjonalność. Czasem można się tylko zachwycić urzekającym połączeniem smyczków i fletów, czy ładnym wybrzmieniem któregoś z tematów, ale są to tylko momenty przykuwające uwagę. Całość pozostawia po sobie dobre wrażenie, ale o daleko idącej satysfakcji nie może być mowy.
Trzeba przy tym zaznaczyć, iż muzyka Marianelliego bez zarzutu wypada w filmie. Hallström daje jej mocno wybrzmieć w kilku scenach i dba też o to, by była odpowiednio wyeksponowana – nawet wówczas, gdy stanowi jedynie dodatek. Dzięki temu pozostaje ona w pamięci po seansie, co zachęca do sięgnięcia po soundtrack. Płyta jednak nie prezentuje jej walorów lepiej niż film i tak naprawdę wystarczy przesłuchanie kilku utworów, by zapoznać się z tym, co w niej wartościowe.
Nie zamierzam jednak odradzać przesłuchania tego krążka. Ścieżka dźwiękowa do „Połowu…” jest miła, lekka i pogodna. Marianelli to kompozytor na tyle wytrawny, iż nie ma mowy o obniżaniu zanadto lotów. Nawet w swoich słabszych pracach potrafi oczarować, a w tej muzyce da się odnaleźć sporo pozytywnej magii. Nie brakuje jej też uroku, przy którym nawet na wtórności i zapożyczenia można przymknąć oko. Zwłaszcza, że zbliżają się wakacje i dobrze jest mieć pod ręką coś niezobowiązującego na podróż… na przykład do Jemenu.
Miła i przyjemna ciepła klucha. Po współpracy na linii Hallström-Marianelli spodziewałem się czegoś lepszego, ale i tak muza daje ładnie rade. Temat przewodni jest uroczy, choć na temptracku Lasse musiał dać jakąś Portman, bo tak to brzmi i emocjonalności Dario tutaj raczej nie uświadczymy. Na plus zaliczyłbym szerokie instrumentarium i objawiającą się w kilku utworach pomysłowość kompozytora.
Faktycznie, taka przyjemna kluseczka – i to bez przesady przyjemna. Już w sumie nie pamiętam jakiejkolwiek melodii. Na pewno jednak Dario nie ma się tu czego wstydzieć. Trzy jak w mordę łososiowi strzelił.
Dario niech zajmie się jakimś przygodowym scorem, animacją, trochę odpoczynku od dramatu zrobi dobrze.