Zapewne niewiele osób kojarzy jeszcze taki film, jak "Rush" (według dystrybutorów polskich "W Matni") z 1991 roku. Prawdę mówiąc ja też go już dawno nie widziałem. Na szybko więc o co chodzi: dramat kryminalny, w którym Jason Patric do spółki z Jennifer Jason Leigh usiłują przeniknąć do mafii. Rzecz jasna udaje im się, ale coś za coś – śledząc jednego z większych dostawców popadają w uzależnienie od narkotyków. Dodatkowo zakochują się w sobie w międzyczasie… Jak więc widać nie jest to przeciętna produkcja, która poza niezłą intrygą posiada dobre aktorstwo, klimat i muzykę, która w dużej mierze go zbudowała. Muzyką tą zajął się Eric Clapton – na co dzień znany muzyk rockowy, którego chyba przedstawiać nie trzeba. Clapton stworzył świetną muzykę, która tyleż wciąga, co odpręża. Jest to jedna z tych pozycji, którą wręcz trzeba przesłuchać poza filmem, żeby samemu się przekonać. Dzieje się tak, gdyż to co napisał Clapton trudno uznać za zwykłą filmową partyturę – to raczej rockowa wizja filmowych wydarzeń, choć wyraźnie podparta na wcześniejszych przygodach kompozytora.
Całość od pierwszej nuty pachnie bowiem niczym innym, jak "Lethal Weapon", którą Michael Kamen stworzył do spółki z Davidem Sanbornem i Claptonem właśnie. I ten ostatni sporo zapożyczył z tamtych prac. A właściwie może nie tyle zapożyczył, co skopiował parę swoich własnych gitarowych tricków i podparł je kilkoma nowymi, dodając przy okazji piosenki, które odniosły spory sukces także osobno. I to właśnie od nich zaczniemy. "Tears In Heaven", "Help Me Up" i "Don't Know Which Way To Go", to właśnie te, które możemy tu usłyszeć. Dwie z nich są autorstwa Claptona – podobnie jak cała reszta partytury – i on też je wykonuje. Ta ostatnia śpiewana jest przez Buddy Guya, a napisali ją Willie Dixon i Al Perkins, i jest to na dobrą sprawę najgorsza pozycja tej płyty. Tzn. zła nie jest, ale jej czas (ponad 10 minut) sprawia, że jest nieco męcząca i chwilami ciągnie się i nudzi, jak przysłowiowe flaki z olejem. Znacznie lepsze jest "Help Me Up" wykonane w typowym claptonowskim klimacie – jest więc rockowo i tanecznie z pewną dozą hmm… nostalgii. No a "Tears In Heaven" polecać nie trzeba, bo to klasyka sama w sobie.
Tyle jeśli chodzi o piosenki, teraz reszta. Reszta, która swobodnie również mogła by być piosenkami, gdyby dodać do nich jakiś tekst. A ponieważ tego nie ma, to dostajemy 7 różnych ballad w zbliżonym do siebie klimacie – różnią się właściwie tylko dynamiką i nagromadzeniem emocji. I tu raz jeszcze powrócę do "Lethal Weapon", gdyż pierwsze nuty "New Recruit" to zwyczajna kalka tegoż. Trudno powiedzieć czy to źle czy dobrze, bo Clapton nie plagiatuje tu całości, a jedynie wykonuje tę samą partię gitarową, którą wykonywał i tam. Oczywiście potem nieznacznie ją rozwija i próbuje pójść w nieco innym kierunku, ale daleko z tym nie zachodzi. Dlatego też początek następnego utworu – "Tracks And Lines" – również zaczyna się podobnie. I tak w koło Macieju, gdyż każda następna melodia jest w jakimś stopniu gitarową wersją przygód Riggsa i Murtaugha, zmieniają się jedynie części z jakich je zaczerpnięto.
Z jednej strony trudno mi winić o to Claptona, gdyż był akurat pomiędzy pracami nad (wtedy już) trylogią i taki też jest jego styl. Ale z drugiej strony mógł się chłop jakoś bardziej wysilić… Choć w żaden sposób nie przeszkadza to w odbiorze płyty, a i pasuje do filmu jakim jest "Rush", to jednak może to lekko irytować. Jednak czepiać się nie będę jakoś wielce, bo to, co Clapton stworzył wraz z Kamenem i Sanbornem na potrzeby "Zabójczej Broni" (a potem skopiował i rozwinął tutaj) jest zwyczajnie dobrym kawałkiem muzyki i bardzo miło jest to usłyszeć znowu, i to w wersji solo. I to naprawdę solo, bo gitara elektryczna pracuje sama niemal cały czas – czasem tylko dojdzie do niej perkusja czy fragment niewielkiej orkiestry.
Jak już mówiłem, Clapton stara się rozwijać to, co zapożyczył/skopiował/przepisał. I w paru miejscach należą mu się wielkie brawa za styl w jakim to zrobił. Chociaż przy większości ścieżek jabłko daleko nie spadło od jabłoni, to jednak w świetnych fragmentach "Preludin Fugue" i "Cold Turkey" jest to niemal zupełnie inny ogród z innymi drzewami. Chwalę właściwie tylko te dwa utwory, ponieważ one najbardziej zapadły mi w pamięć, dzięki nagłej zmianie dynamiki i oderwaniu tej całej pępowiny muzycznej. Wybuch perkusji w "Preludin Fugue" jest naprawdę niesamowity i na dobrą sprawę dzieli on płytę na dwie części. Klimat pozostaje ten sam, ale zmienia się właśnie dynamika i nastrój. Nie mówiąc już o tym, że to właśnie w tych utworach wyraźnie zaznacza się granica pomiędzy filmową ilustracją, a zwykłym rockiem. Wprawdzie zanim zabrzmią piosenki natrafimy na dość osobliwy track "Will Gaines" – najbardziej filmowa ścieżka na krążku, rodem trochę jak z "Ucieczki z Nowego Jorku" – ale nawet i on nie jest pozbawiony tego claptonowskiego stylu z koncertów.
Kończąc mogę jedynie swobodnie polecić tę ścieżkę większości osób. Rock to muzyka, którą chyba najłatwiej przyswoić. A Eric Clapton należy do jego czołowych przedstawicieli. Do tego większość utworów jest dość krótka i swobodna w swojej wymowie. I choć najwyższa ocena raczej odpada, bo płyta jest jak dla mnie zbyt krótka i zbyt jednorodna (nie wspominając już o tych drobnych minusach i zgrzytach), ale poza tym to solidna porcja muzyki… no właśnie, jakiej? Można się tu na chwilę zatrzymać i zastanowić, czy to jeszcze muzyka filmowa czy jedynie jej kopia i rodzaj impresji rockowej? Można, tylko po co? Lepiej otworzyć puszkę dobrego piwa, usadowić się w wygodnym fotelu i posłuchać… do czego zachęcam.
0 komentarzy