Christopher Young to kompozytor bezsprzecznie kojarzony z horrorami. Opinia to oczywiście bardzo krzywdząca dla muzyka i łatwo ją obalić. Sam zainteresowany często odcina się zresztą od tego gatunku, podkreślając, że "kiedy spojrzy się na moją filmografię łatwo zauważyć, iż robię jeden horror rocznie, ale pozostałe trzy filmy to dramaty". Rzeczywiście, wystarczy rzut okiem na bogaty dorobek kompozytora, żeby stwierdzić, iż te wszystkie horrory to jedynie dodatek do pozostałych gatunków, którym to de facto przewodzi dramat. A ponieważ dramat ma różne oblicza, toteż i tu trudno zaszufladkować Younga. Oczywiście producenci filmowi obierają zupełnie inną drogę, wobec czego w ostatnich latach kompozytor zaczyna być angażowany do bliźniaczo podobnych projektów, w których liczą się karty ("Shade", "Lucky You"). A wszystko zaczęło się od "Rounders"…
Film opowiada właśnie o hazardzie karcianym i jest wg mnie całkiem niezły, choć do tematu wiele nowego nie wnosi. Do jego zilustrowania Young posłużył się jazzem, który dobrał tyleż sam, co nakazała mu pewna tradycja obecności tejże muzyki przy takich tematach (wystarczy wspomnieć choćby lata 70.). Jest to (a raczej była) nowość w twórczości kompozytora, która z czasem stała się dlań kolejną łatką (raz jeszcze idiotyczną, gdyż tytułów ją potwierdzających jest bardzo niewiele). Jednak sam fakt posiadania tejże łatki potwierdza tylko, jak dobrze poradził sobie Young z postawionym tu przed nim zadaniem.
Nie będę Wam kadził, że jest to absolutna nowość na tym polu, tudzież nowy standard muzyczny – co to, to nie. Nowy standard dla samego kompozytora i owszem, ale bez przesady z peanami na cześć ilustracji, która przecież to co najlepsze po prostu wzięła z dobrze rozwiniętego, bogatego gatunku muzycznego. Dla wszelkich jazz-maniaków żaden dźwięk tu zaprezentowany nie będzie więc niespodzianką – oni po prostu potwierdzą, że jest bardzo dobrze i go wchłoną, ale nic ponadto. Co się zaś tyczy fascynatów soundtrackami, to i oni słyszeli już niejedną jazzową ilustrację, co by wspomnieć tylko dokonania Schifrina, Shire’a i Ishama, a z nowszych np. "Mystic River" Eastwooda. Cóż więc takiego specjalnego może im ta pozycja zaoferować?
Przede wszystkim podejście do tematu – Young, mimo iż nowator na tym polu, dokładnie wie, o co w tym wszystkim chodzi i "czuje bluesa" od pierwszej do ostatniej minuty. Jednak wszystko traktuje z przymrużeniem oka – choć zarówno film, jak i ilustracja są ‘na serio’, to wyraźnie widać/słychać w tym wszystkim zabawę i sporą dawkę ironii. I to się sprawdza, bo poszczególne ścieżki są bardzo na luzie i wchodzą w nasze uszy, jak w masło – a z drugiej strony jest to też potraktowane na tyle poważnie, że zostaje w pamięci i wcale nie wylatuje drugim uchem, jak to niekiedy bywa przy tego rodzaju produkcjach. Słowem Young stworzył ilustrację całkiem prostą i na swój sposób wtórną, ale też solidną i pamiętną. Interesujące jest to, że kompozytor miał dwie gotowe ilustracje na miesiąc przed kinową premierą. Pierwsza była bardziej tradycyjna, dramatyczna, a druga typowo jazzowa, kładąca główny nacisk na specyficzne tempo. Koniec końców obie te ilustracje połączono w jedno, co stworzyło ciekawą mieszankę.
Pewnie dlatego nie brak tu – mimo tego, co napomknąłem powyżej – różnorodności tematycznej. Owszem, tematy często się powtarzają, łączą i uzupełniają, ale jest ich tyle, że przy ledwie czterdziestu minutach muzyki, nie można mówić o nudzie czy monotonności. Ja osobiście naliczyłem ich aż pięć, co przy tego rodzaju ilustracji jest sporą nadwyżką 😉 Z tego rzecz jasna należy wyodrębnić trzy najważniejsze – kolejno motyw przewodni ("Rounders"), uczuciowy (bo taki w pełni miłosny fragment z "Lady in Black" nie jest – kto oglądał film, ten wie dlaczego 😉 i ‘akcji’ ("Pasadena" wraz z "The Catch" – nie jest to też taka czysta akcja, bo to film o pokerze ;). Poza nimi są jeszcze dwa, które jednak aż takiej roli nie odgrywają na płycie (choć w samym filmie i owszem) – motyw Robaka i Johnny’ego Chana. Ten ostatni można też nazwać po prostu motywem karcianym, gdyż takim scenom właśnie towarzyszy (choćby finałowa rozgrywka). Nazwałem go jednak tematem Chana, gdyż ma to uzasadnienie fabularne, a na płycie pojawia się po raz pierwszy w utworze "Ode to Johnny Chan". Podobnież i temat Robaka, choć bezpośrednio wiąże się z postacią Edwarda Nortona i pojawia się właśnie w utworze "Worm" (za późno wg mnie), to jednak odnosi się do wielu innych wydarzeń. Zresztą to, że poszczególne motywy potrafią być bardzo elastyczne i bez problemu łączą się z innymi, jednocześnie będąc nadal rozpoznawalnymi i oryginalnymi (jako-tako) dźwiękami, to kolejna zaleta tej partytury. A skoro o dźwiękach mowa, to te wygrywane są z wielką werwą i pasją głównie przez fortepian, trąbki i saksofony, sekcję perkusyjną, klawisze i kontrabasy – czyli jazzowy standard, w którym Young niemal zupełnie rezygnuje z klasycznej orkiestry.
Co ciekawe większość tematów (poza tematem Robaka i ‘akcji’, które są po prostu totalnie wariackie) brzmi smutnie lub nostalgicznie, jest bardzo stonowana i refleksyjna – słychać to już zresztą w pierwszym, tytułowym tracku na płycie (a potem w wielu innych, z których wymienić trzeba jeszcze "Rosealee", czy też świetne "Glowing Glimmer", którego doskonałym – już jak najbardziej pozytywnym – rozwinięciem jest "The Apple"). Oczywiście nie jest to żaden zarzut, tym bardziej że taki zabieg spełnia swą rolę i świetnie kontrastuje z tymi szalonymi fragmentami ("Brass Brazilians", "Belly Buster", "Alligator Blood" czy "High Society"). Zresztą jeśli idzie o jakieś poważne wady, to – poza wspomnianym brakiem oryginalności w stosunku do jazzu jako takiego i totalnym wymieszaniem utworów bez względu na chronologię – nic nie przychodzi mi do głowy.
Na koniec mogę powiedzieć tylko jedno: to bardzo dobra ilustracja, pokazująca wielką miłość Younga do jazzu i muzyki jako takiej (choć właściwie który kompozytor jej nie ma?), oraz to, jak bardzo uzdolnionym i nieszablonowym jest on twórcą. Może nie jest to najjaśniejsza gwiazda w dorobku kompozytora, ale plasuje się bardzo wysoko w jego dyskografii, ocierając się o swego rodzaju klasykę. Właściwie odradzam ją tylko osobom, które tego gatunku akurat nie trawią, gdyż wszyscy pozostali powinni znaleźć tu coś dla siebie bez problemu. To po prostu bardzo dobra muzyka, z którą warto się zaznajomić. Jak to śpiewali kiedyś Beach Boys: "Round round I get around". So, get (a) Round-ers 😉
0 komentarzy