Trudno zliczyć, ileż to już kino spłodziło wersji i odmian historii dwojga słynnych kochanków z Verony. Ta ostatnia, współczesna i zrobiona przez Baza Luhrmanna w iście teledyskowy sposób, właściwy pokoleniu MTV, liczy sobie już ponad 15 lat. Mimo upływu czasu wciąż trzyma fason, fascynując tyle swą rozbuchaną, kolorową oprawą, co świetnym aktorstwem, wiernie trzymającym się literackiego oryginału. Ale największym atutem tej mocno młodzieżowej produkcji jest świetnie dobrana, przebogata muzyka, która swego czasu obecna była na każdej możliwej imprezie, a po latach trudno odmówić jej kultowego statusu. Ten potencjał musieli dostrzec producenci, gdyż bardzo hojnie obeszli się w tym wypadku z fanami, dając im do dyspozycji aż dwa albumy…
Pierwszy zawiera 13 piosenek, o łącznym czasie ponad 50 minut. Króluje rock i pop, a całość jest bardzo żywa, skoczna i posiada odpowiednią dawkę romantyzmu. Generalnie jest to dobre granie, za które odpowiadają znani i cenieni wykonawcy. Zresztą wiele z tych piosenek już na stałe zapisało się w historii hitów, często stanowiąc dla ich autorów największy (a nawet i jedyny) sukces w karierze. Do takich przypadków należy z pewnością grupa The Cardigans i ich urocze "Lovefool”, które mocno promowało film. Także następujące tuż po nim "Young Hearts Run Free” to przebój kojarzony wyłącznie z tą produkcją – zresztą z pośród wszystkich tych piosenek, to właśnie Kym Mazelle najmocniej zaznacza swą obecność podczas seansu. Pod tym względem świetne zaczepienie na płycie w postaci fragmentu dialogu dostał także "Whatever (I Had a Dream)” formacji Butthole Surfers – stawiam, że większość z Was słyszała ten kawałek chociaż raz w życiu. Swoje pięć minut zalicza także zespół Garbage z mocno erotycznym "#1 Crush”, które obok piosenki z 20-ego Bonda stanowi jeden z jaśniejszych momentów całej ich dyskografii. Dla mnie to jeden z krążkowych faworytów. A skoro już o nich mowa, to nie mogę nie wspomnieć też o kapitalnym, acz już bardziej stonowanym "Kissing You” od Des'ree – piękna, liryczna nuta, oparta na temacie miłosnym napisanym specjalnie dla filmu. W podobnym, choć znacznie bardziej dostojnym tonie wybrzmiewa "Everybody's Free" na chór i solistę, który udanie wystylizowano na pieśń liturgiczną. I w końcu mamy też wieńczące płytę, szalenie optymistyczne "You An Me Song”, które także zapewne wszyscy słyszeli…
Pozostałe przeboje prezentują już różny poziom, ale nadal słucha się ich nieźle i/lub bardzo dobrze – wpadają w ucho, ładnie brzmią i wprawiają w odpowiedni nastrój, a przy tym wnoszą odpowiednie zróżnicowanie. I choć miejscami nie wszystko zdaje się do siebie pasować, to jednak żadnej z zawartych tu piosenek nie mogę uznać za wpadkę, czy produkt wyraźnie odstający od reszty. Świetnym przykładem jest choćby kojące "Little Star” Stiny Nordenstam (znanej z preisnerowskiego "Aberdeen”, czy kolaboracji z Vangelisem), której pierwsze takty wprawić mogą w niezłą konsternację, ale wraz z rozwojem melodii łapiemy się na tym, że trudno się od niej oderwać…
Podsumowując: płyta ta nic a nic się nie zestarzała. Wciąż słucha się jej przyjemnie, stanowi (niecałą) godzinę dobrej zabawy, jak i swoistego odprężenia. To album zwyczajnie lepszy od większości dostępnych na rynku składanek młodzieżowych i w przeciwieństwie do nich nie tracący identyfikacji z filmem (co też postanowiłem odpowiednio zaznaczyć w ocenie, być może odrobinę na wyrost…). W dodatku brak tu hip-hopu i rapu, które obecnie wpycha się nawet tam, gdzie tych gatunków być nie powinno (nie żebym sam nie słuchał, ale co za dużo to niezdrowo). Mam dziwne wrażenie, że obecnie takich składanek już się nie robi…
Nieco inaczej ma się sprawa z wydanym w tym samym roku i przez tę samą wytwórnię "Volume 2", na którym, prócz paru kolejnych piosenek, upchnięto przede wszystkim piekną muzykę instrumentalną duetu Armstrong-Hopper. Czemu inaczej? Bo to niemalże czysty geniusz – tak przynajmniej można określić ją w dużym skrócie. Bez cienia wątpliwości krążek ten bije na głowę pierwszy soundtrack!
A bije go tyleż stylem, co niesamowitym klimatem, jaki wręcz wylewa się z głośników. Potęgują to dodatkowo filmowe dialogi i odgłosy, którymi płytę sowicie ubarwiono. Są one zmyślnie wplecione w całość, że wymienię tu choćby rewelacyjny początek "Gas Station Scene" z piskiem opon (jak i repetą dialogu z poprzedniego krążka, który tutaj znacznie lepiej pasuje); krzyk i złorzeczenia Mercutio idealnie zlewające się z chórem w "Mercutio's Death", czy niezwykle nastrojowe fragmenty prozy Szekspira w "Kissing You". Także "Prologue" i "Epilogue" zasługują na szczególną uwagę, gdyż jest to swoista klamra w postaci telewizyjnych wiadomości opisujących clou fabuły. Fakt, jest parę momentów, w których taki zabieg może razić ("O Verona” w żadnej wersji nie jest ‘czysta’), ale należą one do wyjątków. Całość świetnie bowiem uzupełnia muzykę (końcówka "Death Scene” = ciary!), a przy tym wszystko jest tu niezwykle spójne i ciągłe – każdy kolejny motyw swobodnie przechodzi w następną ścieżkę lub dialog, przez co płyty słucha się właściwie na jednym oddechu i nie dłuży się. Spora w tym zasługa także zachowanej chronologii oraz doboru materiału – nieco ponad godzina muzyki, zapodana mniej więcej w takiej kolejności, w jakiej pojawia się w filmie, to kolejny duży plus tej pozycji.
Przejdźmy jednak do samej ilustracji craigo-hooperowskiej. Panowie poszli tu na całość, stawiając na doniosłe chóry, mnóstwo skrzypiec i pełną orkiestrę w najlepszym wydaniu. Jest więc bardzo epicko i dramatycznie. Chóry dominują przede wszystkim w bezapelacyjnie najlepszej kompozycji, czyli w już ww "O Verona" w dwóch odsłonach. To prawdziwa moc, bezbłędnie wzorująca się na "O Fortuna" Orffa, któremu spokojnie dorównuje nie tylko ilością zwiastunowych występów (m.in. "Matrix”, "Mumia”, "Sleepy Hollow”…). Innym przykładem niech będzie, również nadmienione "Mercutio's Death", w którym to wraz z krzykiem przyjaciela Romeo wchodzi delikatny chór, który narasta, by po chwili umilknąć i powrócić w znacznie mocniejszej formie. Całkiem niezły popis głosowy mamy też w "Juliet's Requiem", a miejscami pojawiają się jeszcze choćby w "Drive of Death", czy "Escape from Mantua". No i nie można zapomnieć o kulminacyjnym momencie "Death Scene", w którym kobieca solówka przeradza się właśnie w niesamowity chór, zaprawiony dodatkowo skrzypcami. Coś pięknego!
Skrzypce z kolei, to już podstawa niemal każdego utworu. Ich moc objawia się głównie w cudownie delikatnym duecie "Kissing You"/"Balcony Scene". Obie są aranżacjami tej samej melodii przeboju Des'ree z Vol.1 – zresztą głos wokalistki pojawia się na moment i tu. Rzecz jasna znacznie przebijają one wersję śpiewaną, gdyż ukazują każdy szczegół fenomenalnie poprowadzonych smyczków. Dodatkowo, na początku "Balcony Scene" wprowadzono równie zachwycający fortepian solo, który może nie jest bohaterem tej wielkości, co skrzypki, ale ma swoje przebłyski, jak np. w późniejszym "Morning Breaks". Innym popisem skrzypiec jest naprawdę śliczna (i długa, bo aż 13-minutowa) suita "Slow Movement", oparta praktycznie tylko na ich brzmieniu, tak charakterystycznym dla Armstronga i tej partytury. Dzielnie wspomaga to wszystko orkiestra. Choć jej największa chwila to bez wątpienia "O Verona", to mocno zaakcentowo ją też w "Fight Scene" i "Gas Station Scene", które to fragmenty wprowadzają również inny, ważny element…
…muzykę współczesną, która – czasem oparta o linie melodyczne znanych z wcześniejszej płyty piosenek – znakomicie sprawdza się jako podkład wielu kluczowych momentów partytury. Świetnie beztroskie i odrobinę zawadiackie jest "A Challenge", a hipnotyzuje i porywa "Escape From Mantua", "Drive of Death" i właśnie "Fight Scene". Są to głównie sceny akcji, w których syntezatory, gitara, elektronika i perkusja odnajdują się wręcz perfecto. Ponadto kompozytorzy sprytnie bawią się gdzieniegdzie konwencją. Za przykład niech posłuży, wspominane po raz n-ty "Gas Station Scene", którego nie powstydziłby się sam Morricone. To świetne, melodyjne nawiązanie do całej tradycji spaghetti-westernów, które dodatkowo zyskuje na sile dzięki elektronice – kapitalny kawałek z fenomenalną gitarą! Instrument ten zresztą odgrywa nieco większą rolę w kontekście ilustracji, gdyż opisuje Romeo, którego motyw przewija się przez całą płytę. Najlepiej słychać go oczywiście w "Introduction To Romeo" – sympatyczna melodia o bardzo pozytywnym, nawet nieco figlarnym zabarwieniu, od razu kojarząca się z filmem. Gitara leniwie wybrzdękuje tu rodzaj refrenu, stanowiąc tym samym główny trzon i znak rozpoznawczy ścieżki.
Na koniec minusy. Na szczęście niewiele ich. Głównie chodzi o piosenki – w dużej mierze udane, zgrabne, wpadające w ucho i bynajmniej nie irytujące. Problem polega na tym, że nie na tej płycie jest ich miejsce. Weźmy takie "The Montague Boys", które poprzez umiejscowienie pomiędzy młotem ("O Verona"), a kowadłem ("Gas Station Scene") staje się zupełnie nijakie. Podobny los spotyka "When Doves Cry" i "Tybalt Arrives" (chociaż ten ostatni jest słaby sam w sobie, jeśli weźmiemy pod uwagę, kto zań odpowiada…). Broni się jedynie poetycki fragment z Wagnera (jak na ironię opisujący historię dwojga innych kochanków) oraz remix "Young Hearts Run Free", który bardzo ładnie wpleciono w całość i na tle innych wypada zwyczajnie pozytywnie. Ale i tak jest on już przecież obecny na Vol.1…
To wszystko o czym napisałem idealnie komponuje się z filmem, a poza nim stanowi istną rozkosz dla uszu. Chwilami to prawdziwy geniusz, chwilami tylko się o niego ociera. Choć Vol.2 nie ustrzegł się błędów i minusów, to jednak te minusy w żaden sposób nie przesłaniają fenomenalnych plusów, które zresztą łatwo potrafią skusić do ponownego seansu tego oryginalnego dzieła/adaptacji. Tym samym dwupłytowa ilustracja muzyczna do "Romeo + Juliet" to jedna z najwspanialszych, najprzyjemniejszych i najbardziej emocjonalnych ścieżek dźwiękowych wszechczasów. Jak już pisałem – geniusz!
P.S. Z okazji 10-lecia filmu, Capitol do spółki z EMI wypuściło specjalną edycję pierwszego soundtracku, wzbogaconą o cztery dodatkowe ścieżki (z czego trzy pochodzą z Vol.2). Tekst ten jest natomiast poprawioną, uzupełnioną i scaloną wersją recenzji napisanych dla portalu film.org.pl
Nic, tylko się zgodzić. Czysty geniusz. Uwielbiam Armstronga, a ten soundtrack to jeden z jego najlepszych i najoryginalniejszych dzieł.
Świetne. Mój ulubiony Armstrong.