Ogromny sukces czwartej części Rocky’ego pozytywnie nastroił producentów, jak i samego Stallone’a do stworzenia kolejnego filmu. Jednak na piąty numerek przyszło poczekać tym razem nieco dłużej, bo aż… pięć lat. W międzyczasie na świecie trochę się zmieniło – upadek Muru Berlińskiego definitywnie zakończył rywalizację pomiędzy USA i ZSRR, wobec czego fabuły na kolejny sequel trzeba było szukać gdzie indziej. Powrócono zatem do punktu wyjścia – na przedmieścia Filadelfii, gdzie spłukany i zmuszony do emerytury Rocky zmienia się z pięściarza w mentora. Zamiast epickiego, międzynarodowego widowiska ponownie mamy więc skromny dramat obyczajowy z boksem w tle.
Wspomniane zmiany zaszły również w popkulturze i oczywiście odbiły się na muzyce. Radosne, dyskotekowe rytmy, choć jeszcze nie odeszły do lamusa, szybko wypierane były przez rosnące w siłę rap i hip-hop. Ta moda nie ominęła niestety sagi Sly’a, wobec czego, mimo powrotu do gry Billa Conti, zamiast standardowej mieszanki ilustracji z piosenkami, otrzymaliśmy zwykłą składankę pełną tych drugich. I choć kompozytor również widnieje na trackliście albumu, to jego wkład ogranicza się jedynie do „Can't Stop The Fire”, w którym zremiksowano słynne fanfary – efekt jest jednak mocno opłakany.
Nieco lepiej wypada przeróbka „Take You Back” w wykonaniu grupy The 7A3 oraz elektroniczny „Got For It!”, który został oficjalnym motywem przewodnim filmu i jakoś tam odnosi się do znanej nam już stylistyki tej serii. Kładę tu jednak duży nacisk na słowo ‘nieco’, gdyż dalej są to produkty bliskie profanacji. Generalnie cały album, jak i oddziaływanie tej ścieżki dźwiękowej w filmie woła o pomstę do nieba. Raz, że ‘czarna muzyka’ pasuje do Rocky’ego Balboa, jak… cóż, pięść do nosa – kompletnie rozkwaszając tenże organ – a dwa, iż otrzymaliśmy kawałki mizerne same w sobie, które mierzyć należy bardziej miarą ówczesnych trendów, aniżeli faktycznej jakości. Stąd na płycie m.in. M.C. Hammer i SNAP, którzy bez swoich największych hitów – tymi wciąż pozostają odpowiednio „U Can't Touch This” i „The Power” – okazują się dosłownie nadzy, oraz cała rzesza innych raperów i pseudo artystów, których po latach przypuszczalnie nikt już nie pamięta, bo też i nie ma za co.
Nie dziwota więc, iż na tym tle wybija się ballada sir Eltona Johna, który poniżej pewnego poziomu nigdy nie schodzi, nawet jeśli w każdej piosence brzmi identycznie. Jego „The Measure of a Man” to naprawdę przyjemny fragment z odpowiednio zaakcentowanymi momentami na pełną orkiestrę i gitarę elektryczną. Przy okazji jest to też jedyny utwór trafnie odnoszący się do fabuły filmu i jego klimatu. Oczywiście ten samotny biały żagiel nie jest w stanie uratować całego wydawnictwa, które bez cienia wątpliwości pozostaje najgorszym z serii (i jednym z najgorszych soundtracków, jakie w ogóle miałem nieprzyjemność poznać), w dodatku powstałym do filmu, który sam w sobie zły może nie jest, ale na tle pozostałych części także wypada zdecydowanie najsłabiej. Auć!
Tym bardziej dziwne, iż opisywany tu krążek zdecydowano się wznowić po latach, pod wiele mówiącą nazwą „15th Anniversary Platinum Edition”. Jednak poza odświeżonym dźwiękiem jego uboga zawartość pozostała bez zmian. Krótka piłka: omijać z daleka.
P.S. W filmie słychać jeszcze „Winter Wonderland” w wyk. legendarnego Raya Charlesa.
Ano profanacja. Jedynie kawałek Eltona daje radę.
Żenada. Ale do „The Measure of the Man” Eltona Johna wracam bardzo często – uważam że to znakomity, naprawdę wzruszający track. Pięknie on wypada w finale filmu w napisach z fragmentami poprzednich filmów i uważam że powinno się go zaliczać do kananu muzyki Rocky’ego. Ale reszta płyty to kupa przerażająca.
W końcu autorem tego utworu jest sam Alan Menken 😉