W 1976 roku „Rocky” podbił kina i ludzkie serca. Tak samo podziałała muzyka Billa Contiego, która stała się najlepszym dokonaniem tegoż kompozytora i jednym z bardziej rozpoznawalnych motywów filmowych w historii. Tymczasem trzy lata później do kin wdarła się druga część „Rocky'ego”. Film, w porównaniu z poprzednikiem, okazał się całkiem dobrym, ciekawym przedsięwzięciem. Nie jest to już ta sama rewolucja, ale ogląda się równie przyjemnie i nie ma chwili na nudę. Sequel idealny można by rzec. I podobnie jest z muzyką.
Conti niemal dosłownie powtórzył wszystkie sztuczki z pierwotnej kompozycji. Mamy więc te same motywy, podobne instrumentarium, powtarzają się nazwy i współpracownicy. Także proporcje są niemal identyczne – i choć utworów jest mniej, to czas płyty nieznacznie się wydłużył. Tak naprawdę jedyną poważną zmianą w stosunku do oryginalnej partytury jest jej zdynamizowanie. Te same motywy podane zostały tu w nieco innej, częstokroć drapieżniejszej aranżacji. W takiej, wielce dyskotekowej i przez to lekko kiczowatej formie mamy słynne „Gonna Fly Now” – tym razem śpiewane przez dzięcięcy chór; nieobecne wprost na tamtej partyturze, ale czerpiące z niej garściami „Redemption”, które otwiera krążek, a także „Conquest” i „Overture” – zupełnie nowe utwory, choć rzecz jasna osadzone mocno w znanej nam dobrze stylistyce.
Ten pierwszy to nieco złowroga i tajemnicza strona kompozycji, o lekko militarnym zabarwieniu (werble w rytmie marszowym), który nakręca dramatyzm powoli się rozwijając. Z kolei „Overture” to ponad 8-minutowa, mistrzowska suita, będąca kumulacją kilku tematów. Oba utwory w niczym nie ustępują odnowionym wersjom ‘starych’ nut, które zresztą wspaniale uzupełniają. Jak już wspominałem, Conti postawił w nich na dynamikę (wszak sam film jest szybszy i bardziej epicki od poprzednika), co objawia się zastosowaniem syntezatorów, gitary elektrycznej i zwiększonym tempem pełnej orkiestry. Daje to ciekawy efekt, zwłaszcza w połączeniu z cichszymi momentami obu ścieżek oraz z genialnym, refleksyjnym „Vigil” o mocno romantycznym zacięciu. Obok rozbuchanego „Overture” jest to absolutna rewelacja tego krążka i ciekawa alternatywa w stosunku do pękającej od energii reszty płyty. Smutny i chwytający za serce, całkowicie symfoniczny utwór, który sporo zawdzięcza pięknej sekcji smyczkowej oraz, przede wszystkim, solówce Davida Duke’a na rogu, któremu okazjonalnie towarzyszy jeszcze fortepian oraz lira. Cudo! Choćby tylko i dla niego warto zakupić ów soundtrack.
Oprócz ww elementów, album zapełniają jeszcze, zupełnie jak w przypadku płyty z części pierwszej, piosenki. „All Of My Life” obecne jest również w zamykającej całość wersji instrumentalnej, w której przy fortepianie zasiadł Mike Lang i którą, podobnie jak „Vigil”, wypełnia spokój i melancholia. Jest to trochę dziwne, zważywszy że wersja śpiewana to dynamiczny i typowo taneczny kawałek muzyki. Natomiast „Two Kinds of Love” przywodzi na myśl „Take You Back” z pierwszego soundtracku (obie napisał brat Sly’a – Frank). Również śpiewana jest a capella przez grupę mężczyzn i myślę, że można by ją spokojnie ochrzcić mianem „Street Corner Song from Rocky II” :)…
Ot i tyle, całe osiem ścieżek. Niepozornie, lecz trzeba dodać, że to osiem bardzo dobrych, wręcz kapitalnych kawałków. W porównaniu z poprzednią płytą, soundtrack z drugiej odsłony „Rocky'ego” wychodzi odrobinę naprzód – jest jej idealnym uzupełnieniem i znakomitą kontynuacją, jednocześnie będąc trochę bardziej atrakcyjnym oraz odważniejszym tematycznie albumem. Tym samym trudno jednoznacznie przyznać, która płyta jest lepsza, ponieważ obie są warte siebie (moja pełna ocena raz jeszcze oscyluje wokół 4,5). Obie wygrywają także w porównaniu z kolejnymi odsłonami „Rocky'ego”, które wyprzedzają nie tylko poziomem i oryginalnością, ale też najpełniejszą prezentacją (i tak skromnego przecież) materiału. Przyznam jednak, że częściej zdarza mi się wracać właśnie do ‘dwójki’…
P.S. Tekst ten jest poprawioną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
0 komentarzy