Ta radosna produkcja, znana u nas pod tytułem „Wykidajło” jest jednym z najpopularniejszych hitów epoki video i niemal idealnym przykładem kultu tamtych lat. I w sumie nie ma się co dziwić, bowiem film po uszy tkwiący w nieśmiertelnych latach 80-ych idealnie zaspokajał amerykański głód wychodzących właśnie z radzieckich okowów Polaków. Dodajmy do tego tak lubiany schemat ‘sam przeciw wszystkim’ oraz niekwestionowaną gwiazdę, śp. Patricka Swayze, który po sukcesie „Dirty Dancing” był na samym szczycie („Wikidajło” reklamowano zresztą świetnym taglinem: „The dancing's over. Now it gets dirty.” – niestety nie do przetłumaczenia po ludzku na polski, szczególnie zważywszy na rodzimy tytuł tanecznego hitu…). Jednak po latach nikt już chyba nie ma złudzeń – to przeciętne kino klasy B, które ledwo trzyma się kupy i które dziś ogląda się jedynie z uśmieszkiem politowania, zamiast faktycznych emocji.
Niestety, także w warstwie muzycznej szału nie ma. Odpowiadający za ilustrację Michael Kamen (będący wówczas również na topie po dwóch dużych, kinowych hitach) napisał muzykę niemal zupełnie nieinwazyjną, która poza paroma momentami w ogóle nie zapada w pamięć. Ot, tapeta – napisana co prawda w typowym, nierzadko uroczym stylu kompozytora, ale plasująca się raczej poniżej jego średniej. I w dodatku mocno odtwórcza. Kamen napisał bowiem sympatyczny misz-masz oparty na rozwiązaniach z „Die Hard” i „Lethal Weapon”, czyli wspomnianych wyżej wielkich sukcesach. „Road House” posiada więc zarówno dynamikę i nieco rockowy posmak „Zabójczej broni”, jednocześnie niemal kopiując czysto ilustracyjne tło „Szklanej pułapki”. I efekt jest średni. To, co bowiem sprawdzało się osobno w tamtych filmach, nadając im odpowiednio przebojowości i klaustrofobicznego klimatu, w „Wikidajle” nie robi absolutnie żadnego wrażenia.
Z całej tej, właściwie niezbyt długiej płyty wybijają się jedynie dwa tematy w trzech momentach. Otwierający krążek motyw Daltona, to przyjemna, odrobinę sielska melodia na smyczki, fortepian i świetną harmonijkę, która z powodzeniem wprowadza słuchacza w klimat opowieści i dobrze oddaje lekko filozoficznego ducha głównego bohatera. Temat ten powraca w znacznie bardziej epickim (jeśli można użyć takiego okroślenia względem tak łagodnych nut), wieńczącym całość „End Title”. Ot, solidna liryka z klasą. Na drugim biegunie leży action score w postaci rewelacyjnego „Loading Dock Fight”. Muzyka akcji zawsze była mocną stroną Kamena i tenże temat jest tego świetnym przykładem. Z początku mamy co prawda trochę niezbyt ciekawych, eksperymentalnych tekstur, ale gdy tylko melodia zaczyna się rozkręcać, dostajemy prawdziwą jazdę bez trzymanki, opartą głównie o gitary elektryczne, perkusję, syntezatory i keybord – a więc taki kamenowski standard. Szkoda jedynie, że reszta partytury nie dotrzymuje kroku w tej kwestii i już np. „The Final Confrontation” w dwóch wersjach męczy okrutnie – tak topornością, jak i kopiowaniem z poprzednich prac. Choć, jak to się mówi, momenty są.
Te kilka chwil nie ratuje jednak całego albumu, który dla zwykłego śmiertelnika będzie raczej dość nudnym, miałkim doświadczeniem. Zresztą już w filmie muzyka niespecjalnie się zaznacza i angażuje, ustępując miejsca licznym, w sumie także dość przeciętnym piosenkom (swego czasu Arista Records wydała osobny krążek z dziesięcioma utworami, w tym dwoma autorstwa Swayze – w samym filmie występuje ich jednak o wiele więcej, patrz TU). Nic więc dziwnego, że ilustracja Kamena ponad dwie dekady czekała na stosowne wydanie. I doczekała się go, jako 190 numer Specjalnej Kolekcji wytwórni Intrada, wypuszczony zresztą w okresie nowej polityki firmy – a więc będzie dostępny tak długo, jak będzie nań zapotrzebowanie. Trudno powiedzieć, jak długo dokładnie, lecz nie ma się co spinać, a tym bardziej zaciskać pasa. To pozycja tylko i wyłącznie dla największych fanów. Choć fajnie, że i o nich się pamięta…
ano nie ma. nuda, panie…
Strasznie kiepskie, nie dziwota, że nikt tego wcześniej nie wydał.
Ciekawe, czym kierowali się włodarze Intrady przy wydaniu tego tytułu?