Seven Days
Nie, to nie jest kryptoreklama popularnej marki rogalików, ale zapowiedź prawdziwego, rasowego horroru i oprawy muzycznej do tegoż.
Day 1
Nie od dziś wiadomo, że horror nie jest wyłącznie domeną Zachodu. Szczególnie kultura japońska jest pod tym względem bogata i ma się bardzo dobrze, także filmowo. Potwierdza to, trwająca od wielu lat moda na tamtejsze straszaki, o mokrych, milczących i ciemnowłosych niewiastach, zapoczątkowana przez „Ringu” Hideo Nakaty. Oparta na powieści Koji Suzukiego historia, o tajemniczym nagraniu wideo, które po siedmiu dniach niesie śmierć każdemu, kto je obejrzy, stała się wielkim sukcesem nie tylko w Kraju Kwitnącej Wiśni, ale i na świecie. Na amerykańską odpowiedź nie trzeba było długo czekać, a wystosowało ją, należące do Stevena Spielberga, studio Dreamworks.
Amerykański remake japońskiego horroru? Choć słowa te same w sobie mogą straszyć, to jednak nową wersję „Kręgu” można uznać za naprawdę udaną. Odpowiedzialny za reżyserię, znany dzięki cyklowi „Piraci z Karaibów”, Gore Verbinski odwalił kawał dobrej roboty, tworząc własną, przerażającą i pozbawioną nadmiernego epatowania przemocą wizję, która wcale nie ustępuje oryginałowi – tak, jak i on okazała się zresztą sukcesem. Świetny wynik kasowy, jak i uznanie krytyków zadecydowały o nakręceniu sequela. I choć zaangażowano doń samego Nakatę, to drugi „Krąg” niestety nie zachwyca, ani nie straszy już tak mocno. Podobnież zresztą, jak i kontynuacje japońskiego „Ringu”, które lepiej sobie darować.
Day 2
W sumie ciężko znaleźć coś pozytywnego w sequelu remake’u. Jedynie muzyka trzyma weń ten sam, równie wysoki poziom. A trzeba przyznać, że ilustracja do obu odsłon „The Ring” jest niepokojąca i zakręcona, niczym zawartość przeklętego VHS-a. Muzykę do pierwszej części skomponował Hans Zimmer, zaś Henning Lohner i wiolonczelista Martin Tillman jedynie go wspomagali. Przy drugiej części role odwróciły się, choć tam gros partytury oparto o już istniejące tematy i materiał Zimmera z pierwszego filmu.
Day 3
Soundtrack do pierwszej części nigdy nie został wydany – po internecie krąży jedynie promocyjny bootleg z ośmioma ścieżkami. Jak on się prezentuje trudno mi jednak ocenić, gdyż kontakt z osobami, które ponoć go słuchały, urywał się zawsze mniej więcej po tygodniu. Zamiast zawracać sobie nim głowę, skoncentrujmy się więc na oficjalnym wydaniu. Zimmer już od dawna twierdził, że materiału muzycznego z pierwszego filmu jest stanowczo za mało, by zasługiwał na osobne wydanie. Dlatego też album ten jest połączeniem ilustracji do obu części. Niestety, nie zadbano w nim o dokładną informację na temat muzyki – książeczka milczy na temat tego, które utwory są z której części i kto za dany kawałek odpowiada. Można się jedynie domyślać, iż pierwsze utwory są autorstwa Zimmera i pochodzą z pierwszego filmu. Zamiast jednak dokładnie analizować, kto i za co jest odpowiedzialny (tu na ratunek przychodzi dopiero strona Remote Control Productions), lepiej skoncentrować się na samej muzyce.
Day 4
Już trzy dni zajęło mi wyjaśnianie tej całej, technicznej otoczki, a nie uwzględniłem przy tym najważniejszej rzeczy: jaka jest w ogóle sama muzyka? Cóż, na pewno nie jest to soundtrack dla tych, którzy widząc nazwisko Zimmera na okładce, oczekują od razu rozbuchanych, chwytliwych tematów i mnóstwa zabawy. Kompozytor podszedł bardzo poważnie do pierwszej w karierze ilustracji grozy i największy nacisk postawił na odpowiednie dla tego gatunku brzmienie. Album ten do łatwych więc nie należy, choć jednocześnie zalicza się do ciekawszych i inteligentniejszych pozycji w dyskografii Niemca. Cała ścieżka, pomijając symboliczną elektronikę w tle, ma bardzo klasyczne brzmienie, oparte w dużej mierze o instrumenty smyczkowe, połączone z fortepianem i czelestą. Słychać, że spory wpływ na ostateczny kształt tej muzyki miała twórczość estońskiego kompozytora, Avro Pärta („Fratres”), chociaż miejscami można też usłyszeć inspirację „Suspirią” grupy Goblin („The Well” od 6 do 7 minuty, oraz „Before You Die You See The Ring" od 1:35 minuty). Tym samym score ten różni się diametralnie od mocno ambientowej, japońskiej ścieżki dźwiękowej, autorstwa Kenji Kawaia („Ghost In the Shell”, „Sky Crawlers”). Zresztą Kawai pochwalił w jednym z wywiadów, obrane przez Zimmera i spółkę podejście do tej ilustracji.
Day 5
Na pewno jednym z lepszych utworów jest, otwierający płytę, ponad 11-minutowy „The Well”. To w sumie wizytówka całej muzyki – posiada bowiem wszystko, co w niej najlepsze. Szczególne wrażenie wywiera pięknie zagrany temat na pianinie i – z początku zawodzące, a pod koniec wreszcie agresywne – smyczki. Równie dobrze prezentuje się drugie i niewiele krótsze „Before You Die You See The Ring”. Na specjalną uwagę zasługuje też niezwykle przejmujące „The Ferry”, z przepięknym i jakże smutnym dźwiękiem wiolonczeli. Takie przygnębiające brzmienie dominuje zresztą na płycie, idealnie oddając charakter obu filmów, który udziela się również słuchaczowi – czujemy niesamowity, przepełniony niepokojem i smutkiem klimat.
Naturalnie sporo jest tu też underscore’u, przez co niektóre fragmenty po oderwaniu od obrazu robią się mało atrakcyjne i/lub męczące. Tym razem, Zimmer zapomniał bowiem na moment o swoich skłonnościach do epickiego efekciarstwa i skoncentrował się w 100% na roli muzyki w filmie. A ta sprawuje się w nim wyśmienicie, przy czym – w przeciwieństwie do choćby „Kodu Da Vinci”, czy „Incepcji” – nie przytłacza scen swym rozmachem i nie wylewa się z każdego kadru. Przeciwnie – mamy tu często długie minuty ciszy i wytchnienia.
Day 6
Na odrębną uwagę zasługują cztery ostatnie utwory na płycie, będące remixami wszystkich tematów. Powszechnie uważa się, że odpowiedzialny jest za nie Martin Tillman (choć pewnikiem ktoś mu w tym pomógł…) i są one najbardziej kontrowersyjnym elementem tego wydawnictwa (choć może nie aż tak, jak te z ostatnich „Piratów…”). Nie są to co prawda fragmenty złe same w sobie, a nawet i stylistycznie nie odbiegają specjalnie od reszty albumu, niemniej jednak spokojnie mogłoby ich tu nie być – płyta z pewnością zyskałaby wtedy na spójności.
Day 7
Te dwie, scalone w jedno ilustracje, to generalnie bardzo ciekawa i niebanalna pozycja, nie tylko względem dorobku kompozytora. Zimmer po raz kolejny udowodnił, jak wszechstronnym i niebanalnym twórcą jest, a przy tym pokazał, iż żaden gatunek nie jest mu straszny. „The Ring/The Ring Two”, to co prawda muzyka ciężka i trudna, ale przy tym piękna, dojrzała, z masą świetnych brzmień i liryką o niepowtarzalnym, dusznym klimacie. Polecam ją więc nie tylko fanom horrorów, ale w ogóle miłośnikom dobrej, ambitnej… zaraz, co to? Dziwne, mógłbym przysiąc, że wyłączyłem telewizor…
A gdzie się „The Well” na trackliście zapodziało?
No już, cicho 😛
A z recką się zgodzę w sumie – to solidna muzyka, mocno niezimmerowska, a przy tym niepozbawiona charakterestycznych w sumie dla Hansa elementów. Kiedyś za tą ścieżką nie przepadałem, ale teraz doceniam.
Jak na swój gatunek, pozycja to niezwykle oryginalna, nietuzinkowa, a miejscami nawet i ambitna – kapitalne „The Well”. Świetna robota Zimmera i spółki, mocne 4 niewątpliwie się należy.
Btw.
„A ta sprawuje się w nim wyśmienicie, przy czym – w przeciwieństwie do choćby „Kodu Da Vinci”, czy „Incepcji” – nie przytłacza scen swym rozmachem i nie wylewa się z każdego kadru.”
Czy to pisał Wawrzek czy to sprawa jakiegoś ghost-writera? 😀
Sam Desplat brał w tym udział 😛
Bardzo klimatyczny score. Najczęściej powracam do niego późnymi wieczorami jak kładę się spać… Buduje nastrój przed snem 😉
Jak to „do pierwszej w karierze ilustracji grozy”? „Hannibal” był chyba jednak wcześniej.
Jedna z najbardziej przejmujących kompozycji na swiecie.Czysta perfekcja.
Hannibal nie był pełnokrwistym straszakiem, a i muzyka jest w nim mocno liryczno-romantyczna, że już nie wspomnę o tym, iż jakieś 90% ilustracji nie jest Zimmera 🙂
Z tymi 90% to akurat przesadziłeś 🙂 Chociaż co do „Hannibala” to pełna zgoda, tym bardziej, że ja sam uważam ten film raczej za thriller niż horror.
Oj – a co to znaczy „pełnokrwisty” straszak. W założeniu „Hannibal” był horrorem / thrillerem, i to potraktowanym bardzo serio (tyle że trochę nużącym).
A że muzyka liryczno-romantyczna – to akurat nic nie zmienia (zresztą znaczna część partytury do np. Omenu to wariacje lirycznego „Piper Dreams”).
Rzeczywiście, na oko zaledwie 70% muzyki z „Hannibala” to kompozycje Zimmera, ale w przypadku „Kręgu” chyba nie jest inaczej.
To znaczy, że Hannibal nie jest straszakiem. Tak – ma parę scen, które w założeniu mają straszyć, ale to także, a nawet w głównej mierze historia kryminalno-miłosna i na podobnym założeniu zbudowano muzykę. Tymczasem Ring jest w resume Zimmera pierwszym prawdziwym horrorem i stworzył on tu jednak więcej muzyki (zakładam tu, że nie mówimy jedynie o albumie, gdzie mamy miks części 1 i 2, a więc i rola Zimmera się nań umniejsza) 🙂