Revolutionary Road 115 to adres, pod którym mieszkają młodzi, z początku pełni optymizmu i nadziei bohaterowie najnowszego filmu Sama Mendesa. Gdy odjąć cyfry, otrzymamy tytuł tegoż dzieła, które w Polsce przetłumaczono, jako "Droga do szczęścia" (być może w nawiązaniu, tudzież opozycji do jednego z poprzednich filmów reżysera, "Droga do zatracenia" – jak na ironię powinno być jednak odwrotnie, gdyż to właśnie do zatracenia zmierzają bohaterowie "Revolutionary Road", podczas gdy "Road to Perdition" skończyło się mimo wszystko szczęśliwie). Niech Was tytuł nie zwiedzie – to film ciężki, dramatyczny, choć jednocześnie również bardzo intymny, stonowany i w jakiś sposób piękny. To piękno objawia się tu zarówno w zdjęciach Rogera Deakinsa, grze aktorów (Leonardo DiCaprio i Kate Winslet, którzy spotkali się na ekranie po raz pierwszy od czasów "Titanica", są klasą samą w sobie, na drugim planie zaskakuje za to Michael Shannon), stylowej scenografii i kostiumach, przenoszących nas w dawno przebrzmiałe lata 50, jak i w muzyce Thomasa Newmana, z którym to Mendes współpracuje już po raz czwarty (po "American Beauty", "Road to Perdition" i "Jarhead").
Film stylistycznie jest bardzo bliski jednemu z poprzednich projektów kompozytora, "Little Children" – podobna jest wymowa emocjonalna i sposób narracji, a w obu tych opowieściach wiele szczegółów ukrytych jest między wierszami. Spodziewać by się więc można, że Newman pójdzie tą samą drogą, którą obrał przy tamtym przedsięwzięciu. Tym razem jednak kompozytor postawił na bardziej tradycyjną – i niestety również przewidywalną – formę narracji, która właściwie niczym nie zaskakuje, a i wypada dość blado w porównaniu z "Małymi dziećmi". W samym filmie spełnia swoje zadanie na piątkę, trafnie komentując to, co dzieje się na ekranie, oraz nadając poszczególnym wydarzeniom jeszcze więcej dramatyzmu i emocjonalności (warto wspomnieć świetną końcówkę, która byłaby pusta bez muzyki Newmana). I choć przyznam, że chwilami raziła mnie jej monotematyczność i tempo ‘na jedno kopyto’, to dzięki takiemu zabiegowi wszystko zdaje się być wyjątkowo spójne, a sama muzyka nie rozprasza niepotrzebnie uwagi. Poza tym skromność i jednolitość tej kompozycji mocno uwarunkowana jest fabułą i epoką, w której toczy się akcja filmu.
Na albumie jest niestety gorzej – tu muzyka często bezwiednie przemyka przez nasze uszy i trzeba mocno się skupić, aby nic nie przegapić, a rzeczona monotematyczność, mimo wspaniałości głównego tematu, może niektórych nużyć. W dodatku sam album, choć w miarę krótki, to skrojony został bardzo dziwnie – utwory pozbawiono chronologii (najlepiej widoczne jest to na przykładzie szlagieru The Ink Spots, który film otwiera, a na albumie znajduje się na szarym końcu – co ciekawe, to ponowne 'spotkanie' Newmana z tym zespołem, którego inna piosenka ilustrowała początek "The Shawshank Redemption"), a i zupełnie nietrafiony jest ich układ (długaśne "April" bez sensu pojawia się dopiero pod koniec albumu, przez co zupełnie traci na atrakcyjności). Także piosenki z epoki, choć występują w ważnych momentach filmu i na pewno ubarwiają płytę, to na dłuższą metę wydają się zupełnie zbędne.
Wystarczy jednak posłuchać wspaniałego, choć prostego motywu przewodniego (który, jak i reszta partytury, złożony jest głównie ze skrzypiec, fortepianu i pojedynczych elementów orkiestry przewijających się w tle), aby zapomnieć o wszelkich minusach. Newman zawsze, nawet w najgorszych swoich pracach, potrafił zafascynować jakąś jedną, konkretną melodią – w "Revolutionary Road" jest nią właśnie temat główny, na którym zresztą opiera się cały ciężar tej pracy. I choć pojawia się on często i gęsto w różnych, przeważnie spokojniejszych utworach i aranżacjach, to najlepiej brzmi w otwierającym płytę "Route 12", w powoli rozwijającym się "Unrealistic" oraz w finałowym "End Title". Ma też swoje niezapomniane 5 minut w końcówce "April", jednak w tym przypadku jego wydźwięk skutecznie zabija wspomniany wcześniej chaos tracklisty i fragment ten zdecydowanie lepiej sprawdza się w filmie.
Podobnie, jak i zdecydowana większość tej partytury. Newman co prawda dwoi się i troi, aby z każdej ścieżki wycisnąć wszelkie muzyczne soki, ale tylko w przypadku takich fragmentów, jak ironiczny "The Bright Young Man", nieco senny "Hopeless Emptiness", czy intrygująco niepokojące "Night Woods" możemy mówić o pełnej satysfakcji ze strony słuchacza. Cała reszta jest albo kolejną wariacją głównej melodii, albo (mimo wszystko) tylko trafną tapetą, która poza filmem nie stanowi dużej atrakcji. A w dodatku całość brzmi, jak na Newmana, dość wtórnie.
Ocena końcowa jest jednak wysoka (naciągam do czwórki, choć z minusem ;), bo jednak ta misterna kompozycja działa w filmie bez zarzutu, a i po nim (bo tylko po seansie radzę sięgnąć po ten krążek) potrafi słuchacza zahipnotyzować swoim stylem i zaciekawić głębią, którą niewątpliwie posiada. A w dodatku, po nieco przydługiej i zbyt rozbuchanej partyturze do "WALL-E", stanowi udany powrót Newmana do bardziej klasycznej ilustracji dramatycznej. Może brak tu takiego wyrafinowania i zabawy nutami, których pod dostatkiem było w "Little Children", ale nie zmienia to faktu, że to i tak muzyka wartościowa, piękna i z klasą. No i, jak to u Toma, stworzona z wielką pasją i wyczuciem. Do polecenia.
0 komentarzy