Zmarły w ubiegłym roku Richard Robbins był jednym z najbardziej ‘brytyjskich’ wśród amerykańskich kompozytorów. Znany jest głównie z ilustracji do kostiumowych dramatów z epoki, z których największym uznaniem i powodzeniem cieszyły się produkcje Jamesa Ivory’ego, z jakim Robbins stworzył trwały duet. Wśród nich dwa opus magnum maestro – „Howard’s End” i właśnie „Okruchy dnia”, które przyniosły mu nominację do Oscara.
Stylowa, klasyczna, dystyngowana… – te przymiotniki doskonale opisują nie tylko daną partyturę, lecz właściwie cały dorobek Robbinsa, który pisał muzykę wielce tradycyjną, nastrojową, nieco staromodną, bez uciekania się do dziwacznych eksperymentów lub dysonujących, nieprzyjemnych brzmień. Z tego też względu blisko mu było np. do Johna Barry’ego. Ale też i słuchając „Okruchów…” nietrudno przywołać w myślach inne tuzy filmówki, jak Glass czy Nyman. Powolne, rytmiczne, zapętlające się tematy o znamionach minimalizmu, które, mimo swej jednolitości, hipnotyzują już od pierwszych nut, to bowiem kolejna cecha charakterystyczna jego twórczości.
I takie jest właśnie otwierające film/album „Opening Titles, Darlington Hall” – wspaniały, ponad 7-minutowy utwór, który wraz z kamerą podąża bajecznym krajobrazem, wyłaniając przed nami niezwykłe miejsce akcji, czyli tytułowe Darlington Hall (a w rzeczywistości Dyrham Park w Anglii). Oparty o śliczne smyczki oraz konkretną sekcję dęta motyw, to bez wątpienia najlepszy i najbardziej specyficzny moment tej ścieżki dźwiękowej, który z miejsca prezentuje praktycznie wszystkie jego walory. To zresztą temat przewodni, na którym kompozycja ta w dużym stopniu się opiera (niesamowity, narastający dźwięk basów), a który sam powraca jeszcze m.in. w „Loss and Separation” oraz w nieco bardziej wybuchowej finalnej suicie.
Niestety, swoisty minimalizm i jednostajność to także spory mankament pracy Robbinsa – choć specyficzny chłód instrumentarium, jak i powtarzalność tematyczna znajdują idealnie ujście w naturze miejsca akcji czy bohaterów wraz z ich codziennymi, niezmiennymi obowiązkami, rygorystycznymi zasadami i dyscypliną, to już płytowo jest mniej różowo. Szczególnie, że Robbins nie powtrarza się tu jedynie w obrębie tej konkretnej pracy, ale i wcześniejszych swoich ilustracji. U wspomnianych Glassa i Nymana wypada to jednak lepiej w autonomicznym odsłuchu.
Szczęśliwie nieco zróżnicowania i werwy dodają albumowi pomniejsze, a przez to także i krótsze tematy – „Tradition and Order”, „The Conference Begins” i, najbardziej dynamiczne ze wszystkich, „The Cooks In The Kitchen”. Szczególnie ten drugi zachwyca solową partią trąbki – wielce oficjalnej, niemalże patetycznej, ale paradoksalnie posiadającej w sobie więcej życia, niż temat główny
Odpowiednio rozlokowane zostały także dwa utwory źródłowe – „Sei Mir Gegrusst” Schuberta, śpiewane w jednej ze scen ‘na żywo’, oraz klasyczna ballada „Blue Moon”, również nie pozostająca bez znaczenia dla fabuły (efektu na nią nie miała jedynie przemykająca w tle piosenka „Roll Along Prairie Moon” w wyk. Gracie Fields i być może dlatego nie znajdziemy jej na krążku). Szkoda jedynie, że fragmenty te nie są w stanie zatuszować największej bolączki płyty, czyli wybitnie słabego nagrania. Wspomniane basy są na nim tak strasznie źle zmiksowane, że niektóre utwory mają wręcz asłuchalne fragmenty (głównie tyczy się to końcówki płyty, z „Loss and Separation” na czele), co mocno wpływa na finalny odbiór całości, która na dłuższą metę już wystarczająco się (i nas) lekko bez filmu męczy.
Robbins ostateczne nie przekuł swej nominacji na statuetkę Amerykańskiej Akademii Filmowej – przegrał z będącym wtedy na wyjątkowo wysokiej fali Johnem Williamsem i jego „Listą Schindlera”. Osobiście nie uważam jednak, żeby w kontekście czysto filmowym było to dokonanie gorsze, gdyż podobnie, jak film Spielberga trudno sobie wyobrazić bez wkładu Williamsa, tak i Anthony Hopkins przechadzający się wystawnymi korytarzami Darlington Hall nie istnieje bez kompozycji Robbinsa. Liczę więc na to, że pewnego dnia doczekamy się lepszego jej wydania, bo naprawdę warto odświeżyć należycie tą majestatyczną muzykę.
Pełna zgoda, świadomie monotonna, ale na swój sposób wciągająca muzyka, mistrzowsko i niebanalnie oddająca klimat filmu. Podobny efekt lata później osiągnął Patrick Doyle w „Gosford Park”, ale jego kompozycja nieporównanie gorzej wypadła w samym obrazie. Zasłużona nominacja i coś za co warto Robbinsa zapamiętać.