Tytułowe "Riding" odnosi się do podziału administracyjnego hrabstwa Yorkshire – dzieli się ono na trzy części: Północne, Wschodnie i Zachodnie. Trzy są także i filmy opowiadające o korupcji i machlojkach tamtejszej policji, "na północy, gdzie robimy co nam się podoba". Te trzy historie (co ciekawe oparte na kanwie czterech książek Davida Peace'a – filmowo brakuje roku 1977) wpisane są w autentyczne wydarzenia z lat 70 i 80, czyli czasów Rozpruwacza z Yorkshire i innych niemiłych zajść w tamtejszych rejonach Wielkiej Brytanii. I choć za każdą odsłonę odpowiada inna ekipa, to filmy cechuje dość jednolity, bardzo duszny i zaciskający się wokół bohaterów/widzów klimat, a wszystko jest tu bardzo spójne i świetnie się uzupełnia. Także muzycznie, mimo trzech różnych kompozytorów, otrzymaliśmy prace na wysokim poziomie, które idealnie ze sobą współgrają, choć każda jest zgoła odmienna…
Rok 1974 przypadł w udziale chyba najsłynniejszemu nazwisku. Adrian Johnston to wciąż wchodząca, acz już doświadczona gwiazda tamtejszej kinematografii, który znany jest głównie z kostiumowych dramatów pokroju "Jude", "Becoming Jane", czy ostatnio "Brideshead Revisited". To obycie jest dobrze słyszalne także i tutaj – Johnston napisał bowiem muzykę, która brzmi bardzo tradycyjnie, wręcz dostojnie. Niestety jest ona także najmniej atrakcyjna dla słuchacza, bowiem bardzo dużo tu underscore’u, który zarysowuje w mało przystępny sposób rosnące zagrożenie i atmosferę tajemnicy. To praca bardzo podobna do shire’owskiego "Zodiaca" (filmy są zresztą także zbliżone – młody, nieopierzony i osamotniony reporter na tropie mordercy), tyle tylko, że pozbawiona jazzowej otoczki. I podobnie jak Shire, tak i Johnston raczy nas tylko jednym, wartym zapamiętania tematem, ale za to naprawdę pięknym i rekompensującym wszystko inne. Mowa oczywiście o melodii dla głównego bohatera, Eddiego, którą możemy usłyszeć już w pierwszej ścieżce, a następnie w mniej lub bardziej rozbudowanych wersjach w "Paula", "Redmoor", "Sunshine Down South" i "Never Come Back". Choć niesamowicie smutny, temat ten jest także bardzo kojący – ma w sobie jakąś nutkę romantyczności, nostalgii i nadziei. Rozpisany przepięknie na gitarę, smyczki i wiolonczelę odciska (szczególnie ta ostatnia wersja) wyraźny ślad w sercu słuchacza, stanowiąc mocne podwaliny dla kolejnych dwóch ilustracji.
Przypisany do roku 1980, Dickon Hinchliffe zapewnie niewiele mówi nawet tym bardziej zaawansowanym fanom ‘filmówki’. I trudno się dziwić, gdyż jego resume dopiero zaczyna się tworzyć, a "Red Riding" jest jak dotąd najjaśniejszą w nim pozycją (acz warto też wymienić "Last Chance Harvey" i "Cold Souls"). Jednak mimo to Hinchliffe poradził sobie znakomicie i stworzył ilustrację lepszą i ciekawszą od Johnstona – choć przyznać trzeba, że pole do popisu miał znacznie większe (fabularnie to takie "Imperium kontratakuje" tej serii). I choć także i on nie zdołał uciec przed wszechobecnym underscorem (wiadomo, atmosfera się zagęszcza), to jednak jego muzyka jest dużo bardziej atrakcyjna, niż poprzednika. Tu także powtarza się jeden mocny temat, który bez problemu wrywa się w pamięć słuchacza. Posępna, narastająca, przepełniona bólem ofiar melodia na smyczki i perkusję wpierw atakuje pod postacią "The Ripper", następnie powraca w łagodniejszej wersji fortepianowej w "The Ridings" oraz w nieco lirycznym "Ripper in the Belly", zostawia ślad w dramatycznym "Hall's House", aż w końcu osiąga szczyt w potężnym "Five Men, Five Guns". Pośrednim rozwinięciem tej melodii jest też efektowny finał w "Peace at Last" – tyleż poruszający, co w jakiś stopniu uspokajający, bo przecież, jak sam tytuł głosi, następuje w nim pożądane ukojenie. W międzyczasie kompozytor serwuje nam jeszcze kilka ciekawych, osamotnionych motywów, które wciąż kręcąc się wokół tematu głównego zarysowują odpowiednio czas akcji filmu ("Christmas"), drugoplanowy wątek uczuciowy (śliczne "The Moors" w typie walca) lub pojedyńcze, ważne dla historii sceny ("To Fitzwilliam"). Dzięki temu zróżnicowaniu jest to – mimo oczywistego ciężaru gatunkowego – ilustracja niepomiernie lepsza w odsłuchu, a przy okazji solidny pomost pomiędzy pozostałymi dwoma partyturami, który niejako łączy w sobie obie ich stylistyki.
Ostatnią odsłoną, 1983, zajął się Australijczyk z brytyjskim paszportem, Barrington Pheloung – nazwisko może niezbyt znane, ale z mnóstwem nagród i odpowiednim doświadczeniem na koncie (ilustrował takie telewizyjne hity, jak "Inspector Morse" czy "Lewis", a także m.in. "Hillary and Jackie", ponadto zaangażowany był w wiele kulturalnych wydarzeń, jak otwarcie londyńskiego Millennium Dome). Co ciekawe, jego partytura, choć najkrótsza ze wszystkich, sprawia najlepsze wrażenie – głównie dlatego, że jest lżejsza i bardziej optymistyczna. Choć całość zaczyna się równie posępnie, co pozostałe dwie prace (smutne, ciężkie i zmęczone tak samo, jak opisywany przezeń bohater "Jobson's Theme"), to już w następnej ścieżce słychać wyraźnią zmianę. "Finding Hazel" to prześliczny, zwycięski temat, którego nuty są niczym balsam dla duszy względem dotychczasowej, mrocznej atmosfery (wspaniała harfa i szrżujące do przodu smyczki). Motyw ten jest zarazem zwieńczeniem całej trylogii, jak i najlepszym tematem tej części płyty. I choć nie jest to de facto temat główny, to jednak właśnie wokół niego wszystko się koncentruje, a jego bezpośrednią odnogą jest króciutkie "Tragic Beauty". Co prawda ułożenie tracklisty odrobinę tu kiksuje, gdyż po tak dynamicznej i wesołej melodii otrzymujemy potem znów kilka ‘smętów’, ale na szczęście nie wpływa to zupełnie na jej siłę. Szczególnie, że samą płytę wieńczy alternatywna jej wersja – niewiele, jeśli w ogóle, ustępująca pierwotnej.
Wprawdzie cała płyta jest dosyć długa (w końcu to materiał z kilku filmów), to właściwie się tego nie odczuwa – szczególnie, że odsłuch można spokojnie podzielić sobie na trzy części (acz ja bez problemu pochłonąłem wszystko za pierwszym razem). Sama muzyka jest natomiast wysokiej próby. I choć nie ma tu mowy o arcydziele, to z pewnością jest/są to jedna/e z najsolidniejszych ilustracji ostatnich lat, zwłaszcza w danym gatunku. Co prawda spora ilość underscore’u i duszna, gęsta atmosfera mogą skutecznie odstraszyć (polecam najpierw sięgnąć po filmy, a potem po album), to warto się przełamać ten jeden raz. No dobra, trzy razy…
P.S. Ta sama wytwórnia wypuściła wszystkie ścieżki także osobno, w formie elektronicznej (znacznie ładniejsze, bazujące na plakatach okładki poniżej).
0 komentarzy