Hollywood lubi rywalizację. Nic więc dziwnego, że często w tym samym czasie można natknąć się na dwa (lub więcej) filmy o bliźniaczym temacie i klimatach, podobnej fabule lub tym samym miejscu akcji. I tak „Szeregowiec Ryan” konkurował swego czasu z „Cienką czerwoną linią”, „Zakochany Szekspir” z „Elizabeth”, „Armageddon” z „Deep Impact”, a „Troja” z „Alexandrem” i „Królem Arturem” (a to tylko wierzchołek góry lodowej…). W roku 2000 na topie był znów podbój Marsa, więc dostaliśmy dwa filmy o wyprawie na tę planetę. I oba poległy – tak w oczach widzów, jak i krytyków. O ile jednak „Misja na Marsa” Briana De Palmy okazała się totalnym badziewiem, które rozczarowuje niemal pod każdym względem, tak „Czerwona planeta” nikomu nieznanego Antony’ego Hoffmana (dla którego pozostaje jedynym filmem w dorobku!) potrafi się obronić na kilku płaszczyznach, a i generalnie fajne z tego patrzydło, które łatwo zaliczyć do tzw. ‘guilty pleasures’.
Zupełnie inaczej ma się sprawa z soundtrackiem, który zaskakuje bardzo pozytywnie. Muzykę oryginalną napisał Graeme Revell – z natury raczej drugoligowiec, choć wbrew pozorom mający na koncie sporo głośnych tytułów i dużych blockbusterów (co by wymienić choćby „Negocjatora”, „Kruka”, „Kroniki Riddicka”, czy „Daredevila”). Całość została pomyślana jednak jako standartowy soundtrack, a więc score uzupełniają tu liczne piosenki.
I to właśnie piosenką startuje płyta, w dodatku samego Petera Gabriela, którego muzyka zawsze stanowi łakomy kąsek, a nazwisko jest zapowiedzią dobrego grania. Tym razem jednak artysta stworzył ciut rozczarowujący, acz agresywny i mogący się podobać utwór. I choć lubię samo wejście tej ścieżki, jak i jej linię melodyczną, to całość uważam za zbyt monotonny, męczący i miejscami drażniący kawałek muzyki. Tym bardziej dziwi mnie więc jego podwójna obecność na krążku, szczególnie, iż pojawiający się pod koniec płyty remix brzmi jeszcze gorzej. W ogóle piosenki średnio się tu sprawdzają. Dobrym tego przykładem jest Sting, którego „A Thousand Years” to kolejny, świetny przebój – sęk w tym, że niezbyt pasujący ani do filmu, ani do reszty płyty. Znacznie lepiej radzi sobie ambientowe, hipnotyzujące „Montok Point” Strange Cargo (czyli Williama Orbit i Joe Franka), do którego potrzeba jednak więcej cierpliwości i przekonania. Natomiast kompletnym nieporozumieniem jest ponowne spotkanie z Mr. Żądłem w postaci remixu „When the World is Running Down” z czasów świetności The Police. Wszystkie one (w tym także, niezamieszczony na albumie kawałek „19th Nervous Breakdown” Rolling Stonesów) pojawiają się zresztą w filmie jedynie na moment, gdzieś tam w tle, ledwie się zaznaczając. I choć przyznam, że same w sobie mogą stanowić atrakcję, a także odskocznię od score’u, to niemal kompletnie rozwalają jego niesamowity, osobliwy klimat.
Jak na ironię jednak, także i w przypadku Revella mamy do czyniena z ‘półproduktem’. Większość z zamieszczonych tu motywów bowiem albo w ogóle w filmie nie występuje („The Inferno”, „Canto XXX”, „Dante's Eternal Flame”), albo też ginie w natłoku efektów dźwiękowych i wizualnych (delikatne „Alone”, czy też nieco toporny kawałek akcji pod postacią „Crash Landing”), wobec czego album stanowi bardziej inspirację, tudzież wariację na temat filmu i samego Marsa, aniżeli faktyczną jego ilustrację. Wyjątkami są tu „Mars Red Planet” i „The Fifth Heaven”, które mocno zaznaczają się w pamięci widza odpowiednio dzięki napisom początkowym i końcowym. Ten drobny paradoks wychodzi jednak płycie na dobre, głównie dlatego, iż w filmie ilustracja Revella miejscami rozmienia się na drobne i nie wychodzi ponad zwykłą tapetę. I choć kompozytor przez cały seans dzielnie trzyma poziom i klimat, a jego muzyka nierzadko brzmi równie epicko (chóry) i dostojnie co na krążku (świetny, nieobecny tu niestety action score w postaci „Drone Dispatched” – do znalezienia na zawierającym 13 ścieżek wydaniu promo, które, choć znacznie słabsze od opisanej tu oficjalki, również zawiera parę fragmentów wartych uwagi), to nie ma ani tej siły oddziaływania, ani też atrakcyjności materiału płytowego.
Wiąże się to rzecz jasna z niemal zupełnym brakiem niesamowitych wokaliz obu pań, które Revell zaprosił do współpracy – a więc starej znajomej, Melissy Kaplan i, głównie, Emmy Shapplin, która mocno wybiła się zresztą dzięki temu projektowi. I trudno się dziwić, skoro ich głosy wynoszą i tak już świetną ilustrację o poziom wyżej, tworząc coś na kształt space operowych suit – o wiele bardziej jednak wysublimowanych i poważniejszych w swej wymowie, niż pamiętny występ Plavalaguny w „Piątym Elemencie”. I to właśnie one stanowią clou tej ścieżki dźwiękowej, wspaniale wypadając zarówno pojedyńczo, jak i wespół z resztą nut Nowozelandczyka. Rzecz jasna w niczym nie umniejsza to pracy Revella, który wspiął się tu na wyżyny talentu, tworząc jedną z najlepszych, najciekawszych i – jakkolwiek trywialnie to zabrzmi – najambitniejszych swoich partytur, a także muzykę, która zwyczajnie przewyższa sam film. To świetny score/soundrack/ścieżka dźwiękowa/concept album/płyta, który pozostaje mi jedynie mocno polecić – nie tylko miłośnikom filmówki.
P.S. Tekst ten jest poprawioną i rozszerzoną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
można by się pokusić o recenzje 2-płytowej sesji nagraniowej albo chociaż albumu 'promo’
2-płytowej sesji nie znam niestety, natomiast promo wypada dość biednie w porównaniu z oficjalką (właściwie najlepszy jego fragment wymieniłem w tekście), a i część materiału się na nim powtarza, więc chyba nie ma sensu jakiś oddzielny tekst. W wolnej chwili postaram się jednak dodać jego tracklistę i może rozszerzyć nieco wzmiankę o nim.
Zgadzam się z Mefistem w całej rozciągłości. Utwory „operowe” 'inspirowane’ filmem są fantastycznym kawałekim muzyki. Piosenka Gabriela jest niestety przeciętna. Natomiast „Alone” to jeden z najpiękniejszych utworów, jakie Revell napisał w swojej karierze – znakomite smyczki w stylu Craiga Armstronga. Ogólnie soundtrack do słuchania z zaprogramowanym odtwarzaczem na te 6-7 znakomitych utworów. Wokalizy obu pań pobudzją wyobraźnię, są cudne, wręcz nieziemskie (marsjańskie? :D). Utworek Williama Orbita również daje radę. Muzyka utrzymana w neo-klasycznej otoczce, mimo swoich nowoczesnych elektronicznych bajerów, nie pozbawiona piękna i silnej emocjonalności. Chyba najlepszy twór Graeme’a w karierze filmowej. Promo ogólnie również uważam, że słabsze od oficjalki, choć i tam można się natknąć na co nieco ciekawego.
Dante’s Eternal Flame to chyba jeden z najlepszych utworów jakie w życiu słyszałem.