Nie często widzi się na dużym ekranie, zwłaszcza w mainstreamie amerykańskim, podobną mieszankę seksu i radykalnej wiary w Boga, co właśnie w debiutanckim filmie Michaela Tolkina (nominowany do Oscara producent „Gracza” Altmana). Nieszablonowe i wcale nie łatwe w interpretacji kino (sam tytuł ma kilka różnych znaczeń i wszystkie odnajdziemy na ekranie) stanowiło wyraźne novum w repertuarze młodziutkiego Thomasa Newmana, którego nieszablonowe podejście do ilustracji zaowocowało jedną z najcięższych i najbardziej oryginalnych jego prac.
Mocno eksperymentalny score przypomina bowiem bardziej klimaty „Miasteczka Twin Peaks” wymieszane z estetyką Elliota Goldenthala i minimalistyczną prostotą rodem z kompozycji Zbigniewa Preisnera, aniżeli typowe dla Newmana nuty, choć oczywiście maestro nie rezygnuje tutaj z charakterystycznych dla siebie sztuczek i instrumentów. Mamy więc smutny fortepian i sekcję smyczkową oraz posępną, niekiedy hipnotyzującą elektronikę, które wywołują u widza/słuchacza przerażająco sugestywne wrażenie całkowitego osamotnienia, od którego nie sposób uciec. Często dochodzą do tego, potęgujące atmosferę tajemniczej niepewności, niewyraźne (od)głosy w tle – jak w otwierającym film/płytę „Hymn No.27”, którego klimat można ciąć siekierą.
Takie zabiegi sprawiają jednak, że nie jest to muzyka, jaką łatwo polubić i zrozumieć – zwłaszcza bez znajomości ruchomego obrazu, w którym notabene sprawdza się ona raczej podskórnie, bardziej oddziałując na podświadomość, niż faktycznie wywołując emocje i zachwyt. To ilustracja zimna, nieprzyjemna i w autonomicznym odsłuchu wymagająca od odbiorcy sporo zrozumienia i cierpliwości, by jakkolwiek ją docenić. Poza trudnym do podrobienia nastrojem o mocno pesymistycznym wydźwięku, nie oferuje ona zresztą wiele w zamian, częstokroć stanowiąc prawdziwe wyzwanie dla naszych uszu (wyjątkowo agresywne „Next Diaspora”). Mimo wielu elementów wspólnych z późniejszym o dekadę „Angels in America” nie jest to więc score równie angażujący i imponujący, jaki łatwo jest polecić.
Jego autonomicznej prezentacji nie ratują nawet dopełniające album piosenki i utwory źródłowe – co ciekawe wszystkie, jakie usłyszymy podczas seansu, co przecież nie zdarza się często. Zdecydowana większość z nich to dobre granie, które wnosi zróżnicowanie i odrobinę odpoczynku od elektronicznych eksperymentów, ergo może umilić nam odsłuch. Jednak rozstrzał gatunkowo-brzmieniowy jest zbyt duży i zamiast stosownej przeciwwagi, dochodzi do średnio zjadliwego dysonansu, w którym (z reguły znane i ograne) przeboje zabijają klimat skrzętnie wypracowany przez score i vice versa. Jedynym wyjątkiem jest wieńczące krążek „Astronaut Anthem”, którego chóralno-sakralny ton stanowi świetne uzupełnienie i swoistą puentę dla odwołującej się do absolutu partytury Newmana.
Ale nawet po uprzednim przeprogramowaniu tracklisty nie będzie to pozycja lekka w odbiorze i na pewno daleko jej do tytułowej ekstazy. Niemniej broni się ona osobliwym charakterem oraz nieszablonowym podejściem do tematu i nie jest tylko pustą tapetą, a przy odpowiednim podejściu można się do niej przekonać. Ponieważ jednak jest to płyta już od dawna niedostępna w oficjalnym obiegu, toteż jedynie prawdziwi fani i kolekcjonerzy mogą celować w jej nabycie z tzw. ‘drugiej ręki’ – pozostali raczej mogą odpuścić. No chyba, że ciekawość i wiara weźmie u nich górę nad rozsądkiem.
P.S. Po sieci krąży też bootleg z samą tylko muzyką Newmana, który poszerza ją aż o 12 minut więcej.
0 komentarzy