Trzeba przyznać, iż „Okup”, z którego pochodzi opisywany soundtrack, jest filmem wyjątkowym w swoim gatunku. Oprócz tego, że ogląda się go wręcz rewelacyjnie, posiada wartką akcję i aktorstwo z najwyższej półki oraz świetne zdjęcia (nieżyjącego już) polskiego operatora, Piotra Sobocińskiego, to jeszcze potrafi naprawdę zaskoczyć i zmienić tok myślenia widza. W danej klasie jest to film wręcz bezbłędny, w którym trudno doszukać się naprawdę słabych punktów. No, prawie… Gdy bowiem zabierałem się za album, to liczyłem na podobne wrażenia lub chociaż muzykę, która trzyma poziom. Przeliczyłem się…
Ale zacznijmy od tego, iż pierwotnie ilustrację napisał Howard Shore. Coś jednak nie wyszło i jego praca została odrzucona niemal w ostatniej chwili. Nie wiadomo dokładnie co się stało – jedne plotki mówią o tym, że to gwieździe filmu, Melowi Gibsonowi nie spodobała się robota Shore’a; inne, że muzyka zwyczajnie nie pasowała do filmu, a jeszcze inne sugerują, że reżyser, Ron Howard wolał zwyczajnie wrócić do swego nadwornego kompozytora, gdy ten stał się dostępny. Tak czy siak, wyszło jak wyszło i dziś Shore może zadowolić się jedynie dwoma krążącymi po necie bootlegami, zawierającymi właściwie cały materiał, a więc ponad godzinę ilustracji. I choć praca ta niespecjalnie porywa, to trzeba przyznać, że posiada charakter, sporo ciekawych rozwiązań i gęstą, posępną atmosferę (acz żywszą i ciekawszą od „Siedem” czy „Gry”). Czyżby więc siekierkę zamieniono na kijek?
Oficjalna płyta dzieli się na dwie części – kompozycje Jamesa Hornera, który przejął pałeczkę maestro, i którego przedstawiać raczej nie trzeba („Kokon”, „Willow”, „Apollo 13”, to słynne owoce jego wcześniejszej współpracy z Howardem) oraz utwory Billy’ego Corgana, ex członka grupy Smashing Pumkins, której nigdy specjalnie nie lubiłem. I w takiej też kolejności je opiszę.
Począwszy od utworu nr 1 aż do 8 przygrywa nam właśnie Horner. Mówię ‘przygrywa’, ponieważ nie jest to Horner w dobrej formie, nie jest to nawet Horner w średniej formie, tylko w nadzwyczaj słabej. Od razu powiem, że jako taką uwagę przyciągają jedynie utwory „A Two Million Dollar Bounty” z samotną trąbką pod koniec, wielce emocjonalne, narastające „A Fatal Mistake” oraz finał w postaci „The Payoff / End Credits”, który – jak zawsze u tego kompozytora – cechuje wysoki poziom wykonania i zgrabne połączenie najważniejszych motywów. W tychże ścieżkach tkwią jeszcze w miarę emocje i przywodzą one trochę na myśl poszczególne części filmu, jednakże daleko im do rewelacji. Wszystkie są zresztą idealnym przykładem hornerowskiego autoplagiatu – dosłownie każdy dźwięk, motyw czy rozwiązania się w nich pojawiające, wykorzystują, często w niezmienionej formie, gros z jego dokonań sprzed 1996 roku. Bynajmniej nie jest to jednak największy problem tej partytury, która nawet jeśli jakoś dawała sobie radę w filmie (a przynajmniej nie wadziła), to już poza nim stanowi zupełną klęskę. Czas wypełnia się więc nudą, nijakością i lekką irytacją, co sprawia, że niemal większość zamieszczonych na albumie ścieżek trudno zmęczyć do końca…
Szczerze mówiąc drugą część płyty powinienem litościwie pominąć milczeniem, ale jak recenzja to recenzja. Otóż numery 9-14 są nastawione tylko i wyłącznie do fanów wspomnianego wcześniej zespołu i/lub takiej muzyki z rodzaju: „im głośniej i dziwniej, tym lepiej”. Ja się do nich nie zaliczam, toteż nie mogłem tego nijak słuchać – tym bardziej, że w niektórych momentach nie da się nawet rozróżnić słów jakie ktoś tam, gdzieś tam śpie… przepraszam, ryczy („Worms Part 2”), a które giną w gąszczu najzwyklejszego hałasu. Gwoździem do tej (i tak wystarczająco solidnej) trumny jest fakt, iż ścieżki te nie są mocno związane z filmem. Może ze dwa fragmenty tychże pojawiają się w nim na moment, na bardzo dalekim, związanym z porywaczami tle i na tym koniec. Jakby nie patrzeć jest to więc wyjątkowo kiepski dodatek, któremu niewiele pomaga nawet przemyślany montaż krążka – dodajmy, iż przydługiego.
Cóż mogę napisać na koniec? Być może, a nawet i na pewno znajdą się jacyś fani, którym „Ransom” przypadnie do gustu. Dla mnie jednak ta płyta to kompletna porażka, bez żadnych pozytywów (wyróżnione w tekście i na wrażeniometrze pozycje są niczym przeterminowane cukierki). I tym razem nie przekonują mnie nawet argumenty o roszadzie na kompozytorskim stołku i związanymi z tym faktem, żałośnie krótkimi terminami (w końcu nie takie już cuda mieliśmy – z samego Hornera wystarczy wspomnieć choćby i „Troję”, która też nie była niczym specjalnym, zwłaszcza w porównaniu z kompozycją Yareda, ale przynajmniej miała charakter). Moja rada jest więc krótka: omijać tę pozycję szerokim łukiem.
P.S. Tekst ten jest poprawioną wersją recenzji napisanej dla portalu film.org.pl.
1??!! Pliss… Tą oceną zawstydzasz Batesów i innych kaszaniarzy z krwii i kości! Może Horner nie czaruje nas pięknymi tematami, a płyta nie wciąga tak mocno, ale w klimat filmu ten score wbija się całkiem dobrze.
Klimat to już w Wolfen wolę – sorry 😛