Jeżeli ktoś uważa, że gatunek filmowy, jakim jest western umarł i nie nadaje się na dzisiejsze czasy, to znaczy, że nie widział "Rango" Gore’a Verbinskiego. Reżyserowi serii "Pirates of the Caribbean" udało się zrealizować niezwykłą animację, która mimo, że niby przeznaczona jest do młodszej widowni, doskonale oddaje hołd trochę zapomnianemu westernowi, a w szczególności jego włoskiej odmianie, czyli tzw. spaghetti westernowi.
Oglądając ten niezwykły film, opowiadający historię ekscentrycznego kameleona, który przypadkiem ląduje na Dzikim Zachodzie, od razu zwraca się uwagę na elementy budujące ten westernowy nastrój. Jest to przede wszystkim, ociekająca o realizm, niezwykła animacja, doskonałe zdjęcia, plus klimatyczna muzyka Ennio… znaczy się Hansa Zimmera. Angaż Niemca przy tym projekcie nie powinien nikogo zaskoczyć, wszak współpracował on już nie raz z Verbinskim, jak choćby przy wspomnianej już, pirackiej serii. Tak samo mało zaskakujący jest fakt, że urodzony we Frankfurcie nad Menem kompozytor postanowił zaprosić parę osób do współpracy, na zasadzie 'w grupie raźniej'. Efektem tego jest muzyka ciekawa, doskonale oddająca klimat pojedynków w samo południe, ale niestety nie pozbawiona paru wad.
Zapewne dla większości, najpoważniejszym mankamentem będzie zupełny brak oryginalności. Nie trzeba być wielkim znawcą muzyki filmowej, aby usłyszeć nawiązania do Morricone i jego legendarnych opraw do dzieł Sergio Leone. Z drugiej jednak strony, skoro "Rango" jest specyficznym hołdem dla westernu, takie posunięcie Niemca wydaje się zrozumiałe. Zresztą bardzo ładnie naśladuje on styl Włocha, tworząc idealnie współgrającą z obrazem ścieżkę dźwiękową. Oprócz "włoskich inspiracji", specyficznego brzmienia gitary, banjo oraz harmonijki, na płycie usłyszymy również meksykańskie rytmy, które są kolejnym ważnym elementem, jaki buduje ten cały klimat prerii. A zważywszy, że w filmie mamy cztery grające na instrumentach sowy, będące swoistym połączeniem greckiego chóru, z grupą mariachi, obecność latynoskiej muzyki, nie powinna już nikogo dziwić. Ogólnie "Rango" wypełniony jest idealną muzyką, która sprawia, że gdy zamkniemy oczy, to bez trudu poczujemy, jakbyśmy byli na Dzikim Zachodzie.
I tak też, niesieni tym duchem westernu, udajemy się następnego dnia (punkt dwunasta, rzecz jasna) do sklepu muzycznego. Tam kupujemy soundtrack z "Rango" i… jakże wielkie rozczarowanie nas czeka, gdy zapoznamy się z jego zawartością. Niecałe 35 minut – tyle właśnie wynosi czas trwania płyty. Należy jeszcze dodać, że w poszczególne utwory zostały wplecione dialogi z filmu, a część płyty zajmują kawałki wykonywane przez wspomniane już meksykańskie sowy. I tak, czystej muzyki filmowej mamy tutaj prawie tyle, co wody na pustyni. A co gorsza 2/3 utworów nie trwa nawet 1 minutę. To wydanie jest więc jak strzał kulą w płot, zważywszy na to, ile materiału muzycznego znajduje się w samym filmie. Boli to tym bardziej, że zawarta na płycie muzyka brzmi naprawdę dobrze i aż chciałoby się posłuchać jej więcej.
A tak pozostaje się cieszyć tą garstką dobrego grania, jakim łaskawie uracza nas producenci. Do jego jasnych punktów należy zaliczyć "Rango Suite", które w swoich 6 minutach oferuje nam wszystko to, co najlepsze, łącznie z głównym motywem tytułowego bohatera. Bardzo przyjemny do ponucenia i pogwizdania kawałek, przy którym co uważniejsi usłyszą pewne nawiązania do "Sherlocka Holmesa" czy "Pirates of the Caribbean". "We Ride, Really!" to kolejna godna pozycja na płycie, która na pewno nikogo nie pozostawi obojętnym. Zapewne dlatego, że na odległość słychać w tym (za) krótkim utworze inspirację "The Magnificent Seven" Elmera Bernsteina. Co nie zmienia faktu, że brzmi to naprawdę świetnie i rewelacyjnie ilustruje jedną z bardziej epickich scen w filmie. Takich świetnych i zbyt krótkich utworów na płycie jest sporo – klimatyczne "Welcome to Dirt", delikatne i piękne "Rango and Beans", czy też mocarne "Rango Return" (bezdyskusyjne nawiązanie do "Once Upon A Time In The West") i "The Sunset Shot". Ach, gdyby tylko trwały dłużej niż minuta!
Dziwacznie i na swój sposób genialnie prezentuje się utwór nr. 12. Otrzymujemy w nim nie tylko nad wyraz oryginalną aranżację słynnego "Cwału Walkirii" Richarda Wagnera na banjo, ale też fragment "Nad Pięknym Modrym Dunajem" Johanna Straussa, jak i całkiem fajny action score. Aby jednak w pełni zrozumieć tego dziwoląga, należy oczywiście poznać film, gdzie spisuje się świetnie – jak zresztą i reszta muzyki. Notabene wykorzystanie "Walkirii" w westernie nie jest niczym nowym – uczynił to właśnie Morricone w "My Name Is Nobody". Oczywiście krytycy pewnie wykorzystają to, jako kolejny argument przemawiający przeciwko kompozycji Zimmera… cóż.
Zdecydowanie mniej efektownie prezentują się za to kawałki wykonywane przez wspomniane sowy. Grecko-meksykański chór świetnie wypada w filmie, ale na płycie zdaje się być zbędny. Zresztą na co komu narrator na soundtracku? Na plus należy zaliczyć dwa końcowe kawałki, przy których pracowała grupa Los Lobos. "Walk Don’t Rango" to fajny, trochę w stylu "Pulp Fiction" kawałek, zaś "Rango Theme Song", to świetna pieśń na cześć – jak sam tytuł wskazuje – głównego bohatera. Od razu oczywiście nasuwają się skojarzenia z innym bohaterem spaghetti westernów – "Django". On też otrzymał zacną piosenkę o sobie, którą zapewne każdy z nas zna.
Słuchając płyty do "Rango" aż cisną się na usta słowa Fausta: "Trwaj chwilo, jesteś piękna". Hans Zimmer z przyjaciółmi stworzyli bowiem naprawdę dobrą, a przede wszystkim fajną muzykę, która daje dużo radości podczas słuchania i świetnie spisuje się w filmie. Szkoda tylko, że ten klimatyczny, westernowy score doczekał się tak złego wydania, którego czas trwania zakrawa na kpinę. Tym samym "Rango" jest idealnym i bolesnym przykładem, a może i przestrogą, jak nie powinna być wydawana muzyka filmowa. Sytuację najlepiej porównać do przyjęcia, na którym wszyscy świetnie się bawią, tańczą i szaleją, aż tu nagle zjawia się policja i przerywa imprezę, gdyż sąsiedzi skarżą się na hałas.
Płyta koszmarnie wydana, cieżko było mi przebrnąć przez połowę albumu. Za dużo krótkich utworów, niepotrzebnie dodane filmowe dialogi. Rango Sutie bardzo fajne i to ono broni honor tej płyty, jednak to zdecydowanie za mało, by wystawić choćby trójkę.
A ja się ostatnio zacząłem przekonywać do samej muzyki Hansa, do jej stylistyki, zgrywy. Nie zmienia to oczywiście faktu, że album to niezła pomyłka, łatwo się w nim zgubić i równie łatwo odrzuca. Warto jednak posłuchać Rango Suite, czy We ride really! Podoba mi się też intro – dodaje klimaciku; oraz końcowa piosenka. Reszta raczej do zapomnienia, czyli suma sumarum średniacko.
ja od początku lubiłem Rango właśnie za zgrywę, wiadomo muzyka tematycznie(same zżynki czy to z Bernsteina czy z klasyki ) i technicznie leży i kwiczy, ale przyznam szczerze, że wolę to westernowe Rango od nowych Kowbojów HGW 😉
Pragnę zauważyć, że zarówno Theme Song, jak i tematyka (western) i nawet tytuł, są wielce podobne do spagetti westernu Django… Jeszcze nie widziałam, żeby ktoś poza mną zauważył podobieństwo 🙂 Ogólnie film Rango to mój ulubiony 😀