„They say you come to Vietnam and understand a lot in a few minutes.
The rest has got to be lived."
Skąpana w atmosferze egzotycznej tajemnicy powieść Grahama Greene, autora także słynnego „Koniec romansu” i wielu poczytnych książek, to rzecz na tyle intrygująca, iż Hollywood aż dwukrotnie ją ekranizowało. Pierwszy film, w reżyserii Josepha L. Mankiewicza powstał już w 1958 r. i muzykę doń napisał mało w sumie znany Mario Nascimbene. Ponad cztery dekady później do historii tej powrócił Phillip Noyce, co zaowocowało udanym remakiem z Brendanem Fraserem i Michaelem Caine w rolach głównych. Tym razem zadanie napisania ilustracji otrzymał Craig Armstrong – twórca bynajmniej nie anonimowy, a co więcej dysponujący oryginalnym i wielce uznanym stylem. Efekt? Przewidywalny, ale jakże fascynujący!
„They say whatever you're looking for, you will find here."
Poza oczywistymi naleciałościami orientu, jaki znajduje ujście głównie w subtelnych i wielce ekspresyjnych wokalizach (Le) Hong Nhung (a te pojawiają się praktycznie w każdym utworze, wliczając w to końcową pieśń), jest to bowiem do bólu charakterystyczna dla Armstronga kompozycja. Filmowy Sajgon pogrążony konfliktem twórca opisuje więc za pomocą tak lubianej przez siebie sekcji smyczkowej, do której często dołączają pojedyńcze instrumenty, jak flet, perkusja i cymbały. Obowiązkowy jest także fortepian, który jak we wszystkich, także pozafilmowych pracach Armstronga, dostaje tu swoje solowe pięć minut. A całość rzecz jasna spowita jego kolejnym znakiem rozpoznawczym, czyli delikatną elektroniką, która potęguje (i tak już spore) wrażenie oniryczności. I to wszystko dobrze sprawuje się w filmie, dodając mu w odpowiednich momentach dramatyzmu i, przede wszystkim, podkreślając emocje.
„They say there is a ghost in every house,
and if you can make peace with him, he will stay quiet."
Nie samym jednak stylem kompozytor sobie pomaga. Także i jego wcześniejsze prace odbijają się tu echem. Dobrym duszkiem partytury jest tu zwłaszcza starszy o trzy lata „Kolekcjoner kości”, którego co wprawniejsze ucho odnajdzie już w otwierającym album utworze tytułowym. Na szczęście wcześniejszy materiał Armstrong traktuje bardziej jako podwaliny dla nowej ilustracji, aniżeli gotowe tematy, za które po raz drugi zgarnie kasę. Nie ulega zresztą wątpliwości, iż „Spokojny Amerykanin” – mimo wielu elementów wspólnych z „Kolekcjonerem…”, z posępnym i albumowo często trudnym w odsłuchu materiale na czele – jest ścieżką dalece bardziej dojrzałą, lepszą, a przy tym także i znacznie atrakcyjniejszą. No i zmysłową niczym ekranowa Phuong.
„You could be forgiven for thinking there was no war;
that the gunshots were fireworks; that only pleasure matters."
W filmie delikatne, acz znaczące tło – na albumie wielce nastrojowa, hipnotyzująca kompozycja. Przyznać trzeba jednak, iż miejscami odrobinę zbyt monotonna. I choć akcenty są tu na tyle dobrze rozłożone, że o usypianiu i nudzie nie ma mowy (punkt zwrotny filmu i płyty to wielce dramatyczne, agresywne wręcz „Death in the Square”, a więc sam środek), to jednak jest to na tyle specyficzna muzyka, iż zwyczajnie trzeba mieć nań odpowiedni humor – w innym wypadku jest szansa, iż zostaniemy jedynie chwilowo oczarowani, po czym szybko przejdziemy do porządku dziennego. I to właściwie mój jedyny zarzut względem tej pracy: brak większej różnorodności tematycznej, który co mniej wytrwałych może zwyczajnie odrzucić. Abstrahując więc od optymalnego czasu trwania krążka (z którego nawet będąc fanem byłbym gotów uciąć jeszcze parę minut), najlepiej sięgnąć doń wieczorem, bez obaw, iż codzienne obowiązki wejdą nam w drogę.
„A pipe of opium, or the touch of a girl who might tell you she loves you.
And then, something happens, as you knew it would.
And nothing can ever be the same again."
Pomijając jednak powyższy akapit, ilustracja do „Quiet American” to czysta perfekcja. Muzyka w pewnym stopniu wymagająca odrobiny cierpliwości i odpowiedniego nastawienia, ale na tyle intensywna, harmoniczna i zniewalająca, iż trudno się jej oprzeć (i nie bez kozery porównania z kobietą same cisną się na myśl). To kolejny geniusz od Craiga Armstronga, którego grzechem byłoby nie polecić – co tym samym czynię. Dajcie się ponieść temu doznaniu!
P.S. W filmie pojawia się także spora ilość utworów i piosenek źródłowych – ich pełna lista TUTAJ. Natomiast album można spotkać także jako bonus dołączony do niemieckiego wydania DVD od Universum Film.
Nie wiem, kto się pode mnie podszył, ale za jaja powiesić. The Quiet American to bowiem jedna z moich ulubionych ścieżek Armstronga, emocjonalnie totalny geniusz. Już po pierwszym utworze zbierałem szczękę z podłogi i nie potrafiłem jej poskładać aż do końca płyty.