Powieść samego Alexandre'a Dumas, piękna Isabelle Adjani w roli tytułowej i partnerujący jej Daniel Auteuil, a wszystko oparte na historycznych, dość niewygodnych faktach, obracających się wokół niezmiennie frapujących ludzi zagadnień – władzy, religii i polityki. Nic więc dziwnego, iż swego czasu „Królowa Margot” była wydarzeniem na skalę europejską, a i za wielką wodą została zauważona (nominacja do Złotego Globu i Oscara). Wyjątkowy film Patrice'a Chéreau, wymagał więc wyjątkowej oprawy muzycznej. Tę zaś powierzono Goranowi Bregović, którego do tej pory kojarzono głównie z szalonym kinem bałkańskim, aniżeli z dużą, poważną francuską produkcją. I choć po „Królowej Margot” wizerunek artysty niewiele się zmienił, to jednak śmiało można powiedzieć, iż wyszedł on zwycięsko z tego zadania, a sama partytura to dzieło jak najbardziej dojrzałe, acz niepozbawione minusów. Co ciekawe – właściwie brak tutaj charakterystycznego, nieco krzykliwego stylu kompozytora, jakim wcześniej zabarwiał filmy Emira Kusturicy. Trafiają się co prawda momenty typowo 'goranowskie', jednak całość mocno różni się od jego pozostałych dokonań.
Sam album zaczyna się stosunkowo przeciętnie – dwie pierwsze kompozycje nie przypadły mi specjalnie do gustu. Choć "Elo Hi", to pieśń niewątpliwia dobra (bo "Rondinella" już nie bardzo), to jednak nie zaskarbiła w pełni mej sympatii, nawet mimo obecności intrygującego, chwytającego za serce głosu Ofry Hazy – ot, sprawne rzemiosło z klimatem i nic poza tym. Ciekawym jest to, że znacznie bardziej spodobała mi się ona w drugiej, krótszej i bardziej przejmującej, a umieszczonej na końcu płyty wersji. Niemniej po tym wstępie nie byłem zbyt pozytywnie nastawiony do płyty, mimo iż wcześniej muzyka wywarła na mnie wrażenie w samym filmie. Wszystko szybko się jednak zmieniło, wraz z nadejściem trzeciego utworu, który jest po prostu piorunujący. „La Nuit de la Saint Barthélémy”, bo taki właśnie nosi on tytuł, to kawałek opierający się w dużej mierze na chórze śpiewającym w języku łacińskim. Zaczyna on dość spokojnie, za chwilę wchodzi klimatyczna muzyka, a w tle słuchać dzwon kościelny dyktujący rytm. Następnie wszystko ładnie się łączy i w ten sposób powstaje – mówiąc dosadnie – wgniatający w ziemię motyw! Notabene to najdłuższy kawałek na płycie i jeden z dwóch moich ulubieńców.
Oba dzieli jeden fragment – „Le Matin”. To smutna pieśń kościelna, która została ulokowana tak sprytnie, że uspokaja atmosferę po poprzednim, niesamowitym fragmencie i przygotowuje grunt pod następny, równie fascynujący kawałek. A mowa rzecz jasna o „Lullaby” – wspaniałym, cudownym utworze na gitarę, który nie raz Bregović prezentował poza opisywaną płytą. Jak sama nazwa wskazuje, to kompozycja w formie kołysanki, zatem odrobinę melancholijna, niepozorna, jednak pozostawiająca po sobie niezapomniane wrażenie. Myślę, że nie ma co się bardziej rozpisywać na jego temat, gdyż z pewnością większość miało okazję już wcześniej gdzieś usłyszeć ten kawałek, gdyż stał on się jednym z najbardziej rozpoznawalnych i najpopularniejszych utworów tego artysty.
Po „Lullaby” następują dwa śpiewane utwory – „Ruda Neruda” to skoczna i wesoła melodia, do której Bregović zdołał wcisnąć sporo bałkańskich rytmów, natomiast „U Te Sam Se Zaljubia”, to znowuż smutna pieśń w formie kościelnej. Oba te kawałki są stosunkowo krótkie, nieco bez wyrazu, które szybko giną przy bardziej charakterystycznym „La Chasse” – naprawdę dobrym motyw ilustrującym, wg tytułu, polowanie. „La Chasse” posiada dwa oblicza – do połowy jest dość wesoły i barwny, a od około 3 minuty zdecydowanie bardziej dramatyczny, szybki i bijący po uszach zagrożeniem ze wszystkich stron. To bezapelacyjnie trzeci najlepszy utwór na płycie, zaraz po ww ulubieńcach. Pozytywne wrażenie robi również „La Nuit” (przykuwająca uwagę, smutna nuta), czy „Le Mariage” (typowa, kościelno-ślubna kompozycja ze świetnymi chórkami), choć zdecydowanie lepiej sprawdzają się one w konkretnych scenach filmu. Z kolei odnoszące się do głównej bohaterki „Margot” oraz „Rencontre”, są kolejnymi fragmentami, o których mogę powiedzieć niestety tylko tyle, że zapełniają czas płyty/słuchającego – nie są złe, ale dość specyficzne i bez kontekstu nie do końca się bronią. Znacznie bardziej zbędny jest dialog, ukryty pod nazwą „Marguerite de Valois et Henri de Navarre”, którego obecność trudno wytłumaczyć – ot nic innego, jak płytkie, krótkie i pozbawione klimatu francuskie gadanie…
Tak mniej więcej prezentuje się w całości ta płyta. Płyta, której siłą napędową są tylko (lub aż) cztery utwory. Utwory, które jednak wypadają na tyle rewelacyjnie i spodobały mi się tak bardzo, że stawiam tej ścieżce dźwiękowej solidną ocenę – szczególnie, iż muzyka równie solidnie wypada przecież w filmie, któremu skrzętnie buduje klimat. A przy tym jest spójna i nie można jej odmówić uroku. Ponieważ nie jest to jednak soundtrack łatwy w odbiorze, to polecał nie będę. Choć uważam, iż warto zerknąć w jego stronę będąc w sklepie muzycznym…
To chyba mój ulubiony Bregovic, w której połączył swoją zawadiacką przekorę z niewątpliwą elegancją i klasą. Bardzo solidne 4.
Cygańskie „wycie” skutecznie obrzydziło mi ten soundtrack.