Fakty są takie: urodzony w Lewiston, Idaho, 38-letni Bryan Fuller stworzył z odrzuconych konceptów swojego wcześniejszego serialu, „Dead Like Me”, niezwykle wdzięczny i kreatywny świat, który znowu fabularnie balansuje na granicy życia i śmierci, a formalnie kiczu i wyjątkowo oryginalnego uroku. Mimo rosnącej bazy fanów, seria została niestety skasowana przez stację ABC po zaledwie dwóch sezonach (w dodatku nie wyświetlonych w całości), do czego wydatnie przyczynił się ówczesny strajk amerykańskich scenarzystów. Niedokończone wątki i kolejne pomysły na dalszą historię sympatycznego wytwórcy ciast, który może przywracać zmarłych do życia, sprawiły, że od czasu do czasu Fuller wspomina o powrocie Neda i s-ki w takiej czy innej formie. Trudno mu się dziwić, bowiem o zdobywcy 7 nagród Emmy, „Pushing Daisies”, można wypowiadać się w samych superlatywach, także jeśli idzie o sferę muzyczną.
Za tą odpowiedzialny jest James Michael Dooley (lub, jak kto woli, Jim), mający w momencie premiery pierwszego odcinka 31 lat, 6 miesięcy i 6 dni oraz blisko 40 ilustracji na koncie – w większości anonimowych do gier i telewizji. Jeden z wielu wychowanków Hansa Zimmera okazał się jednak strzałem w przysłowiową dychę, co poskutkowało niezwykle pogodną, pełną niuansów ścieżką dźwiękową, za którą ostatecznie zgarnął ww statuetkę. Szkoda jedynie, że ta niewiele zmieniła w życiu artysty, który po zdjęciu serialu z anteny wciąż obraca się głównie w B-klasowych produkcjach wprost na sklepowe półki lub, co najwyżej, tworzy tzw. muzykę dodatkową do projektów HZ.
„Gdzie pachną stokrotki” można więc traktować jako swoiste opus magnum Dooleya. Przypominająca częstokroć stylistykę Thomasa Newmana muzyka, to naprawdę rześki i barwny kawałek filmówki, który z całą pewnością stanowi jeden z atutów tej przefajnej opowieści. Ponieważ ta po części bazuje na schemacie detektywistycznym, toteż muzyka bardzo zgrabnie lawiruje pomiędzy dramatycznym suspensem, a czystą liryką, iskrząc tak w sferze instrumentarium, jak i specyfiki brzmienia. Jest również niezwykle bogata tematycznie, nawet jeśli większość tych wątków jest jednorazowego użytku.
Niestety, album od Varese nie da tego odczuć postronnym odbiorcom. Sięgający aż 74 minut kolos to klasyczny przykład przerostu formy nad treścią – szczególnie, że owa treść jest mocno zależna od ekranowych wydarzeń. Mamy tu więc sporo radosnego, ale niespecjalnie pamiętnego underscore’u i jeszcze więcej energicznego mickey-mousingu, który w swej autonomicznej formie potrafi czasem irytować i nużyć. Kompozytor często powtarza zresztą najważniejsze tematy i dubluje co bardziej chwytliwe melodie, co sprawia, że przy tak obszernej trackliście można się niekiedy pogubić, bo jej poszczególne utwory bywają zbyt podobne do siebie, a ich brzmienie zbyt jednolite, by móc je bez problemu odróżnić
Szczęśliwie większość ścieżek ma właściwy metraż – za wyjątkiem lekko podniosłego motywu otwierającego każdy odcinek oraz „Chuck's News Flash”, „Lefty Arrives” i wieńczącego płytę „Hands Against The Wall” wszystkie są odpowiednio długie, by móc się w spokoju rozwinąć i przyciągnąć uwagę słuchacza, a jednocześnie na tyle krótkie, by go nie zabić swą, miejscami aż nadto przesłodzoną formą. Nie zmienia to jednak faktu, że trzeba się tutaj mocno skupić, by wyłowić wszystkie perełki, a co za tym idzie poświęcić na odsłuch niepomiernie dłużej czasu, niż pierwotnie otrzymujemy. Nie zawsze przy tym będą to wielce satysfakcjonujące (mi)nuty, chociaż z całą pewnością nie ma tu mowy o straconej inwestycji nerwów i cząstki naszego żywota.
Mimo wszystko gorąco polecam wpierw zapoznać się z serialem, gdzie muzyka błyszczy najmocniej. Tym bardziej, że score uzupełniają także piosenki w wykonaniu kilku z postaci, co ma, rzecz jasna, odzwierciedlenie fabularne (Fuller ochoczo obiera niekiedy czysto musicalowy kierunek, aczkolwiek daleki od typowo broadwayowskiej i/lub hollywoodzkiej, pompatycznej formuły, mimo iż generalnie jej właśnie hołdującej – wszak to covery). Bez tego obeznania krążek dalej stanowić może miłą niespodziankę (moja finalna nota to solidne 3,5), nawet jeśli przyjdzie się z nim trochę pomęczyć.
Zupełnie inaczej ma się sprawa z kolejnym woluminem, wypuszczonym na długo po zakończeniu emisji drugiego sezonu. Jest on krótszy o ponad 10 minut, dalece bardziej konkretny i lepiej zmontowany. Co ciekawe, pozbawiony jest także piosenek, mimo iż w tej serii Kristin Chenoweth radzi sobie nawet lepiej, jak w poprzedniej (niezwykle udane przeróbki „Eternal Flame”, „Candle on the Water” oraz „Hello”). Te różnice służą jednak samej muzyce, która również jest ciekawsza i bardziej urozmaicona od swej wcześniejszej odsłony. Duża w tym zasługa nie tylko Dooleya, ale i Fullera, który miał więcej czasu, miejsca oraz budżetu, by móc naprawdę zaszaleć w świecie przedstawionym.
I to słychać w muzyce, która porywa już od pierwszych nut „Young Pie Pusher” – zaskakująco dynamicznego, wręcz drapieżnego względem pierwszego krążka. A i dalej mamy prawdziwą jazdę bez trzymanki, w której kompozytor co i rusz zmienia stylistykę, klimat i brzmienie, jednocześnie pozostając wierny filarom konstrukcji, jakie uprzednio stworzył oraz nie przeskakując rekina. Ciekawszych tematów jest tu niepomiernie więcej i niemal co drugi jest małym arcydziełem, pełnym detali, niczym nieskrępowanej zabawy oraz swoistych ‘mrugnięć’ do odbiorcy (chociażby religijne wtręty na czele z dosłownym cytatem z „Ave Maria” w „Welcome Home”). Nie ma jednak wrażenia przesytu lub kompletnej odrębności stylistycznej. To wciąż dobrze nam znane „Pushing Daisies”, tyle że dające zdecydowanie więcej frajdy i satysfakcji. No i bardziej epickie (liczne chóry, większe instrumentarium, etc.).
Nie dziwota – czystego underscore’u właściwie już tu nie znajdziemy, sekundowych fragmentów także jak na lekarstwo (tylko osamotnione „Crank Call”), a i mickey-mousing stał się zdecydowanie bardziej przyjazny melomanom. Owszem, dalej mamy do czynienia z odrobinę przesłodzoną ścieżką, jaka w zbyt dużej dawce może spowodować cukrzycę. Lecz to jedynie drobny mankament, kompletnie ginący w niesamowitej kreatywności kolejnych tematów i niezwykłej palecie emocji, jakim warto dać się ponieść, i w których łatwo się zatracić (moja nota skacze w tym wypadku aż do 4,5).
Sęk w tym, że aby było to możliwe, trzeba wcześniej koniecznie zapoznać się z pierwszym albumem (a także i z serialem), którego Vol. 2 jest oczywistym rozwinięciem i przedłużeniem, a w konsekwencji także zwieńczeniem. Bez tego doświadczenia muzyka traci tu i ówdzie na znaczeniu, wrażeniu oraz wydźwięku. Jednocześnie wciąż pozostaje to niezwykle atrakcyjny, łakomy kąsek filmówki, któremu radzę długo się nie opierać. Wszak lepiej zasmakować i odchorować, niżby miało się zmarnować!
0 komentarzy