Franek Zamek – mściciel z charakterystyczną czachą na t-shircie – nie ma szczęścia do kina. Mimo całej masy solidnych, komiksowych historii z jego udziałem, każda z dotychczasowych adaptacji X muzy cierpi na różnorakie przypadłości, niepozwalające zaliczyć ich do udanych ekranizacji, jakie bez wstydu mogłyby konkurować z innymi wielkoekranowymi przygodami marvelowskich herosów. Najbliżej takiego sukcesu był film z 2004 r., z Thomasem Jane w roli tytułowej. Choć produkcja ta również ma sporo mankamentów, to jednak dużo w niej także jasnych punktów, które idealnie odzwierciedlają ponury klimat zemsty byłego gliny. Jednym z takich punktów jest ww aktor, a innym niżej opisana muzyka.
Ta przypadła w udziale włoskiemu maestro, Carlo Siliotto, który zarówno wcześniej, jak i później tkwił głównie w rodzimych projektach telewizyjnych i/lub filmach klasy B. Wybór to więc zaskakujący, a z dzisiejszej perspektywy wręcz niemożliwy (idę o zakład, że w obecnym dziesięcioleciu projekt przypadłby ekipie RCP, względnie trafiłby na ostatnią chwilę do kogoś pokroju Ottmana). Włoch jednak okazał się doskonale rozumieć daną stylistykę, co zaowocowało muzyką w staroświeckim stylu, jaki świetnie sprawdził się na ekranie.
Ciut przydługi i niestety niespecjalnie atrakcyjny album potwierdza to już otwierającym, krótkim utworem tytułowym, serwującym nam namiastkę tematu przewodniego, na którym Siliotto oparł cały ciężar swej pracy. Temat jest naprawdę wspaniały – solowa trąbka dominująca nad resztą orkiestry nutą równie smutną, co pełną nadziei, jest tym, co właściwie idealnie opisuje samotnego mściciela, jakim jest Punisher. Wraz z rozwojem akcji, kompozytor odpowiednio rozwija tą melodię (jest wersja na flet, a nawet i kościelne organy!), a zdecydowanie za krótki wstęp rekompensuje zwłaszcza w finale, w którym nabiera ona już konkretnych, fanfarowych wręcz form („The Skull”). Sam temat być może nie poraża ani oryginalnością, ani też nie jest zbyt skomplikowany, lecz kryje się w nim mimo wszystko jakaś finezja i ten zalążek magii, który charakteryzuje wiele starszych prac Ennio Morricone, do którego zresztą w jakiś sposób – świadomy, bądź nie – jego rodak tutaj nawiązuje. Melodia ta ujmuje też słuchacza swą emocjonalnością, perfekcyjnie mieszając ze sobą gorycz z ukojeniem. Ot, taki rodzaj posępnej, krwawej kołysanki – co doskonale słychać w końcowym „Call Me: The Punisher”, zaczynającym się od pojedyńczych, smutnych skrzypków oraz dźwięku fortepianu, które finalnie przechodzą w pełnoorkiestrowy, dosadny marsz, będący jednym z najbardziej pamiętnych elementów seansu.
Niestety, dla wielu stanowić może też jedyny element krążka, z którym warto się zapoznać. Chociaż Siliotto nie boi się tu eksperymentować (urocza w porównaniu z resztą ścieżki druga połowa „Ice Lolly and Meat”), nawet i z elektroniką („Entering the Fort”, „Arrow”, „Both of Them”), a na trackliście znajdziemy jeszcze kilka ciekawszych utworów, to jednak gros jego partytury składa się z niezbyt przyjemnego underscore’u, który w dodatku utrzymany jest od początku do końca w mrocznej stylistyce rodem z kina noir. Konotację tą łatwo wychwycić nie tylko przez wolno sączącą się z głośników atmosferę oraz skwapliwie budowany suspens, ale też i okazjonalne wtręty jazzowe, które dodają całości klasy, ale niekoniecznie dynamiki.
Action score jest tutaj bardzo fragmentaryczny, częstokroć łączy się z wyjątkowo nijakimi momentami („About Your Family / Setting a Trap”, „A New Family / Joan's Sufferin”, „She Took The Train / Punishment”…), albo też przeplata z ładną, ale nieporywającą liryką. Kompozytor bardziej stawia na napięcie, aniżeli pełnoprawną akcję, co zdaje się potwierdzać fragment z jednej z najgorętszych scen filmu – „The Massascre” nie przykuwa swojej uwagi wybuchającymi sekcjami orkiestry, lecz narastającym dramatyzmem, który uzupełniają albo dęciaki na zmianę z pulsującymi smyczkami, albo też rzewne, delikatne wokalizy kobiece. Efekt jest porażający, nawet jeśli daleki od przebojowości.
Być może dlatego krążek postanowiono dopełnić jeszcze dwoma utworami śpiewanymi, które pojawiają się także w filmie. Zabieg to jednak lekko chybiony, gdyż popowe „Jealous One” kompletnie burzy nastrój, a oklepana do granic aria z opery Verdiego, choć stanowi ciekawy podkład humorystyczny dla ekranowej bójki, pasuje tu jak… cóż, pięść do nosa. Na całe szczęście odseparowano je od reszty ścieżki dźwiękowej, wobec czego odsłuch bez problemu można sobie skrócić do niemal równej godziny. Osobiście te 60 minut jeszcze bym trochę pociął, gdyż składa się nań całkiem sporo zbędnych w gruncie rzeczy momentów, o niskiej wartości poznawczo-rozrywkowej.
Jakby jednak nie słuchać albumu, to Siliotto wysmażył solidną, zapadającą w pamięć, klimatyczną muzykę, której największym problemem jest jedynie duża ilustracyjność, nie do końca sprawdzająca się poza filmem – zwłaszcza w zapodanym przez La-La Land metrażu. Lecz nie zmienia to faktu, że z takich czy innych względów warto się z nią zapoznać, choćby po części. W swojej klasie jest to bowiem specyficzny wyjątek od wyjątkowo przeciętnej reguły współczesnej, hollywoodzkiej gry o nutę. Mam wrażenie, że na kolejny przyjdzie nam jeszcze poczekać, dlatego ostatecznie zawyżam ocenę o skromną połówkę – ale nie tylko dlatego warto docenić włoską stylizację amerykańskiego „Punishera”.
P.S. Wind-Up Records wypuściło także album piosenkowy: 19 utworów o podobnym czasie trwania. Natomiast pełna lista utworów źródłowych wykorzystanych w filmie TUTAJ.
bardzo pozytywne zaskoczenie