"Muzyka staje się rodzajem poetyckiego kodu fali doznań –
sposobem odczuwania i myślenia. Mówi także, jacy byli ludzie."
Michael Mann – którego słowa z jednego z niedawnych wywiadów przytoczyłem powyżej – przyzwyczaił nas do tego, że jego filmy są niezwykłym miksem obrazu i muzyki. Począwszy od "Thief", w którym atmosferę budowała elektronika Tangerine Dream, a skończywszy na kinowym "Miami Vice" z masą modnych, klubowych piosenek i utworów – zawsze było czego posłuchać, a i często była to muzyka wysokiej próby. Muzyka niebanalna i oryginalna, dopełniająca akcję i głównych bohaterów i tym samym budująca nastrój oraz klimat poszczególnych filmów. Bo czego jak czego, ale zmysłu muzycznego Mannowi odmówić nie można. Dlatego też jego najnowszy projekt, "Public Enemies" wzbudził spore zainteresowanie także u melomanów – tym większe, że reżyser ponownie spotkał się z Elliotem Goldenthalem, z którym współtworzył doskonałą "Gorączkę".
O "Wrogach publicznych" napisano już wystarczająco dużo słów, w tym sporo bardzo cierpkich. Ja powiem jedynie, że film jest naprawdę dobry, a muzyka w nim nie zawodzi, choć też i nie zachwyca. Jest zwyczajnie poprawna, a do poziomu wspomnianego "Heat" jej daleko. Na albumie jest znacznie lepiej, choć mimo wszystko przeżyłem lekki zawód, szczególnie jeśli idzie o muzykę ilustracyjną. Myślę, że wszystkiemu ‘winna’ jest epoka, jaką tym razem Mann zdecydował się zobrazować – lata 30. XX wieku z oczywistych względów nie dają takiego pola do popisu, jak to miało miejsce przy "Alim", czy "Informatorze", gdzie można sobie było pofolgować i poeksperymentować. Na piosenki co prawda narzekać nie można, gdyż te – żywcem przeniesione z tamtego okresu – zwyczajnie nie mogły być lepsze. Sęk w tym, że jakkolwiek dobre by one nie były, to nie mają prawa zaskoczyć. Jedynym wyjątkiem jest chyba tylko Otis Taylor, którego otwierające krążek "Ten Million Slaves" daje prawdziwego kopa z pogranicza rocka. To chyba najbardziej charakterystyczny motyw tego filmu – użyto go już w zwiastunach, a w samym filmie dwukrotnie pojawiają się jego fragmenty, choć wg mnie średnio trafione względem wydarzeń. Pan Taylor zaskakuje potem jeszcze smutną balladą "Nasty Letter", która jednak pozostaje nieco w cieniu swojej poprzedniczki. Obie rekomenduję bardzo mocno – to zdecydowanie jedne z najmocniejszych fragmentów tej płyty.
Dalej jest już standardowo. Mamy szlagiery Billie Holiday, świetne, taneczne "Chicago Shake" Bruce’a Fowlera i parę mniej znanych, niszowych wręcz pieśni gospelowych ("Guide Me O Thou Great Jehovah" i "Dark Was The Night, Cold Was The Ground"). Jest i Diana Krall, którą na moment widać też w filmie. Nowa wersja pochodzącej z 1926 roku piosenki "Bye Bye Blackbird", nie odbiega zupełnie od tradycyjnego repertuaru uroczej wokalistki, ale jest ważna fabularnie. W ogóle piosenki udało się Mannowi zgrabnie dobrać do ekranowych wydarzeń, choć w przeciwieństwie do poprzednich filmów reżysera nie są one niezbędne do budowy klimatu. Ba! najlepsze sceny w filmie to z reguły te, w których albo panuje cisza, albo słychać serie z karabinów maszynowych ‘Tommy’.
Nieco gorzej jest z ilustracją Goldenthala. Nie jest zła, ale przez większość czasu sączy się beznamiętnie w tle, jakby kompozytor nie miał na nią większego pomysłu. Poza bardziej emocjonalnymi fragmentami, jak "Billie's Arrest", "Plane To Chicago" i końcówka "Gold Coast Restaurant" na płycie właściwie nic się nie dzieje – score pozostaje tu niezauważalny względem piosenek, nie zapada w pamięć, nie jest wystarczająco charakterystyczny i nie posiada też żadnego pazura, czy innego punktu zaczepienia dla słuchacza. W filmie z kolei często dzieje się tak, że ni z gruchy, ni z pietruchy muzyka staje się nagle niepotrzebnie patetyczna i aż nadto wybija się na pierwszy plan w zwykłych, niczym nie wyróżniających się scenach. Dobrze chociaż, że pasuje do danej epoki, o czym przekonuje choćby scena na lotnisku, w której to Goldenthal bodaj najlepiej się odnalazł, i która jest kolejnym świetnym punktem tak filmu, jak i płyty.
Niestety całość niszczy zupełnie "JD Dies" – utwór sam w sobie naprawdę dobry i świetnie pasujący do finału filmu. Sęk w tym, iż jest to paskudna kopia "The Thin Red Line" Zimmera (bo pozostałe koneksje z "Heat" czy "Michael Collins" są oczywiste i stanowią nawet pewien znak rozpoznawczy kompozytora) – i to niemal nuta w nutę! Dziwi mnie bardzo taki rozwój sprawy, bo w końcu kto jak kto, ale Goldenthal to obecnie jeden z najoryginalniejszych i najbardziej kreatywnych kompozytorów na świecie. Czyżby miała to być zemsta za niedawny plagiat ze strony Batesa w "300"? A może Goldenthal z Mannem myśleli, że nikt nie zauważy? A może sądzili, że ta aluzja będzie odpowiednia, skoro przez ekran przewija się także "Beam" z filmu Mallicka? Jakkolwiek by tego nie wytłumaczono, to niesmak pozostaje i jest on naprawdę duży – szczególnie na albumie, gdzie tuż po kulminacyjnym momencie, po którym nastąpić powinna jedynie cisza, dostajemy jakieś rzępolenie Blind Willie Johnsona, skutecznie zabijające atmosferę.
Po raz pierwszy w filmie Manna poczułem muzyczny niedosyt (bo choć "Miami Vice" z początku niespecjalnie przypadło mi do gustu, to wszystko się w nim pięknie komponowało) – zarówno piosenki, jak i (przede wszystkim) score, nie zostały należycie wykorzystanewyeksponowane. Nie jest to niedosyt wielki, bo przecież i jedno i drugie sprawdza się w filmie bez większych zgrzytów. Nie panuje też dysonans między nimi, choć i brak tu takich zależności, jak w poprzedniej współpracy obu panów i tak naprawdę żaden utwór nie stanowi o sile filmu. Szkoda. Zapowiadał się prawdziwy rarytas, a tymczasem otrzymaliśmy produkt jedynie dobry. Na szczęście to wystarczy, aby móc go bez przeszkód polecić, co zresztą niniejszym czynię.
P.S. W filmie pojawiają się jeszcze, nieobecne na płycie: "Ballroom Bounce" by The Bruce Fowler Big Band, "King Porter Stomp" Benny’ego Goodmana, "Close Your Eyes" Ala Bowlly’ego i Lewa Stone’a, a także motyw Gustavo Santaolalli i Johana Söderqvista z filmu "Things We Lost in the Fire" (utwór "After the Shooting") i niewykorzystany fragment Elliota Goldenthala z "Heat" ("Hanna Shoots Neil").
0 komentarzy