Mający na swoim karku już 15 lat, twór Taylora Hackforda (znanego nie tylko z filmów, ale i związku z Helen Mirren) wzbudzał swego czasu wiele emocji w naszym małym kraju. Jednym z powodów był fakt, że część zdjęć powstała właśnie w Polsce, na poligonie w Biedrusku, który udawał Czeczenię (w jednej ze scen pojawia się nawet Zbigniew Zamachowski). Drugim, mocno napiętnowany przez media romans gwiazd tej produkcji – Russella Crowe’a (jaki względem powyższego odwiedził Rzeczypospolitą) i Meg Ryan. Finalnie otrzymaliśmy produkt solidny, acz przewidywalny w swych założeniach, którego premiera nie wytrzymała jednak z napompowanym balonikiem oczekiwań.
Według wielu tych także nie spełniła ilustracja Danny’ego Elfmana, choć ja byłbym daleki od rzucania rozczarowaniami. Człowiek-elf, będący jeszcze przed przygodą z Człowiekiem-pająkiem, stworzył wielce funkcjonalny, nawet jeśli niespecjalnie oryginalny score, który bardzo dobrze radzi sobie na ekranie (świetne intro i klimatyczne napisy końcowe), a dzięki zgrabnej prezentacji albumowej od niezawodnego Varese także i poza nim może cieszyć ucho.
Rzeczony krążek to jedynie 30 minut najważniejszych tematów, ułożonych w kolejności chronologicznej i nie odstających od siebie specjalnie ani jakością, ani brzmieniem. To drugie to wyraźna wykładowa rozwiązań, jakie Elfman serwował nam choćby w „Mission: Impossible” (doskonale słychać to właśnie w „Main Title”), a następnie rozbudował w „Planecie Małp” czy „Hulku”. Drapieżna orkiestra zmieszana z charakterystyczną elektroniką jest tu więc uzupełniona o oczywiste wtręty egzotyczne, jak obecne przez większość czasu etniczne flety oraz piszczałki albo imitująca klimaty bałkańskie gitara i perkusjonalia w pierwszej ścieżce.
Takie sprawdzone podejście działa i może się podobać nie tylko w największym hicie całej kompozycji, czyli wymienionym już „Main Title”, ale i w następującym poń „The Hostage Game” albo ekspresyjnym finale, reprezentowanym przez duet „The Rescue” – „The Finale”. Trochę gorzej na ich tle wypada środek płyty, zaludniony głównie przez typowo liryczne dźwięki. Ich przystępna natura, jak i krótki czas trwania poszczególnych utworów sprawia jednak, że materiału słucha się jednym ciągiem, bez specjalnego dzielenia na lepsze i gorsze. Nawet jeśli te parę momentów przemyka niezauważalnie przez głośniki, zlewając się w jedno („The Miscarriage”).
Bez wątpienia nie jest to muzyka, która znacząco wybija się w dyskografii Elfmana. Ani też taka, którą z nostalgią nucić będziemy pod prysznicem, tudzież wracać doń raz za razem dla wyjątkowych doznań. Nie, to tylko i aż solidna, rzemieślnicza robota, jakiej jednak trudno nie docenić. Elfman spełnił w zasadzie wszystkie założenia, jakie postawił przed nim ten angaż. I ze swojej roboty wyszedł zwycięsko, proponując pełną eksperymentów, lecz jednocześnie zaskakująco dobrze słuchającą się pozycję, jakiej warto poświęcić te pół godzinki czasu. Stąd 3,5 to moja finalna nota.
P.S. Wieńcząca film piosenka to „I'll Be You Lover, Too” Van Morrisona. Oprócz niej w kilku scenach usłyszeć można latynoskie brzmienia, na które składają się: „Mala Suerte”, „Muñeca Linda”, „Si Jamas Pude Amarte” i „Estas Llorando” autorstwa Christiana Valencii i Alonso Alegrii oraz „Don't Bossa Me Around” Curta Sobela i Gary’ego Schreinera.
0 komentarzy