Historia tytułowej księżniczki (w gracją i wdziękiem odegranej przez uroczą Phoebe Cates) to kolejna wariacja Kopciuszka, choć oparta ponoć w sporej części na aktualnych wydarzeniach historycznych i zrobiona z niekłamanym wyczuciem. Ot, miły i sympatyczny film dla całej rodziny na niedzielne popołudnie – pozytywnie nastrajający i ciepło wspominany po latach. Dokładnie takie same odczucia wywołuje ilustracja Richarda Hartleya.
Sam kompozytor nie należy do znanych osobistości, choć wystarczy zerknąć okiem na jego artystyczny dorobek ("The Rocky Horror Picture Show", "Stealing Beauty", "A Thousand Acres"), żeby stwierdzić, że ma chłop doświadczenie i talent. Sam nie słyszałem zbyt wielu dokonań tego Anglika, ale bez problemu mogę stwierdzić, że Caraboo plasuje się w tej lepszej części prac, będąc przy tym także jedną z najsłynniejszych (choć już bardzo trudnych do zdobycia) ilustracji.
Jak wspomniałem na początku, Hartley stworzył idealne odzwierciedlenie filmu – na płycie znajdziemy więc muzykę lekką, niezwykle ciepłą i przyjemną, do której chętnie się czasem wraca. Ta muzyka po prostu rozluźnia człowieka, sprawiając że na skromne pół godziny łatwo zapomina on o rzeczywistości, przenosząc się w świat XIX-wiecznych salonów. To typowa ilustracja starej szkoły – niewielka orkiestra, ładne i bogate tematy, które nie cierpią na syndrom gigantomanii, a całość oparta w dużej mierze na muzyce klasycznej (na płycie umieszczono "Minuet in D" Boccheriniego, a "Sweet Dreams, My Dear" i "Love Dance at Knole" wyraźnie oddaje ducha ówczesnych "trendów"). Także jeśli ktoś szuka tu mocnej, dynamicznej muzyki, to może sobie darować. Wszystko jest tu wręcz cukierkowe, choć materiał został tak dobrany, że trudno mówić tu o przesłodzeniu. Zresztą sama muzyka jest na tyle figlarna i fantazyjna, że łatwo wybaczyć jakiekolwiek zabiegi mickey-mousingu – tak dziś znienawidzonego przez niektórych.
Sam krążek nie powala na kolana, ale też i nie o to tu chodzi – muzyka ma się podobać i spełniać swoje ilustracyjne powinności i z tego wywiązuje się wyśmienicie. Nie ma tu jednak żadnej muzycznej tapety, a całość stoi na równym, wysokim poziomie wykonania. Jest oczywiście parę ścieżek, które wybijają się lekko ponad ten poziom, choć też nie jest to nic specjalnego. Niemniej nie mogę nie docenić takich fragmentów, jak "On the Cupola", "The Dress Maker", wspomniane wcześniej "Love Dance at Knole" czy podsumowujące całość "End Credits". Może nie jest to esencja czy filar całej ilustracji, ale nie trudno zatracić się w ich prostym pięknie. Z tego samego powodu bardzo cenię sobie także "Caraboo Buku" czy "A Princess from Far Away" – po prostu bardzo działają na wyobraźnię i nie sposób nie dodać ich do ulubionych.
Nie sposób nie polubić też, choć trochę, całego krążka. Nie są to żadne wyżyny filmowej ilustracji, ale przyjemna, podana z sercem i z polotem muzyka, której dziś niestety coraz mniej na rynku. Dla niektórych będzie to wprawdzie przeciętne "pobrzdąkiwanie", ale znajdą się też i tacy, którzy – jak ja – docenią i polubią bezgranicznie muzykę Hartleya i czas z nią spędzony nie zostanie spisany na straty. Nie będę tu reklamował "słodkiej chwili rozkoszy" (choć zmysłowa okładka bardzo do tego zachęca), ale myślę, że warto zaryzykować i pobyć trochę sam na sam z Księżniczką Caraboo. Kto wie, co stanie się potem 😉
0 komentarzy