Chyba nikt nigdy nie przypuszczał, że w filmie spod znaku Jerry’ego Bruckheimera jakikolwiek kompozytor kiedykolwiek zdoła wyplątać się z sieci destrukcyjnie wpływających na muzykę filmową trendów, jakie od kilku, może nawet kilkunastu, lat dominują w kinie akcji. W przypadku "Księcia Persji" również nie można było uciec od rockowo-popowego, nieco męczącego brzmienia, plastiku i niezbyt wyszukanego patosu. Zgubna była wiara w przygodową partyturę pokroju "Sinbada: Legendy Siedmiu Mórz" czy kompozycję przepełnioną duchem wschodniej legendy niczym "Szeherezada" Rimskiego-Korsakova. Mimo to Anglikowi – jako twórcy piszącemu zwykle na przyzwoitym poziomie – udało się przemycić tu choć trochę epiki i muzykę, wydawałoby się odstraszającą już w samej formule, uczynić przystępną, a nawet miejscami przynoszącą więcej niż tylko jednorazową, przelotną przyjemność.
Harry Gregson-Williams zaserwował nam w "Księciu…" zestaw swoich stałych brzmień oraz zabiegów ilustracyjnych, jakie uskuteczniał w tego typu produkcjach od czasu słynnego "Królestwa Niebieskiego". Mamy tu więc typową dla kompozytora harmonię, charakterystyczną, pulsującą elektronikę, "narowistą" elektryczną wiolonczelę, a także specyficznie ukształtowany chór, który był przecież głównym sprawcą sukcesu ścieżki do filmu Ridley’a Scotta. Na gruncie muzyki akcji artysta ponownie obszernie używa techniki ostinatowej, z szerokim wykorzystaniem sekcji smyczkowej jako nośnika napięcia i wszechobecnymi rajdami instrumentów po skali arabskiej. Trzeba jednak przyznać, że w tej kategorii "Prince of Persia" nieco przewyższa takie prace, jak "The Chronicles of Narnia: Prince Caspian" czy "Kingdom of Heaven", głównie dzięki większej różnorodności powielanych motywów na przestrzeni całych utworów oraz bogatszej warstwie perkusyjnej. Szczególnie dobrze prezentuje się "Raid On Alamut" – impresyjnie zorganizowany strukturalnie i gdzieniegdzie efektowny brzmieniowo (widać "rajdy" wychodzą Gregsonowi najlepiej – "Raid On The Castle" z "Narnii 2" też był najciekawszy) . Wątpliwe jest zatem, aby HGW mógł osiągnąć jeszcze coś więcej w ramach takiej koncepcji muzyki akcji. Dalej jest już tylko John Powell, z którym zresztą słuchacz może mieć w paru momentach sporo skojarzeń, zwłaszcza w dowcipnym "Ostrich Race" – swoją drogą chyba najprzyjemniejszym utworze na płycie, gdzie pochody gamowe na smyczkach w towarzystwie fletów, łączące repryzy tematu, ewidentnie wskazują na ww twórcę.
Tematyka zawsze powinna być najmocniejszym punktem każdej przygodowej partytury. W innych gatunkach "srebrnoekranowych" kompozytor może ratować się klimatem, pomysłami instrumentacyjnymi lub po prostu oryginalną interpretacją dzieła filmowego, ale w tym kinie inaczej ciężko jest wywrzeć duże wrażenie na odbiorcy. W swojej najnowszej pracy Harry Gregson-Williams odniósł umiarkowany sukces tematyczny. Temat główny, słyszany po raz pierwszy w rozwijającej się niczym "The Wheat" z "Gladiatora" suicie "The Prince of Persia", choć posiadający przyjemne, arabskie rysy, w perspektywie całej partytury nie zwraca na siebie większej uwagi i nie pozostawia trwałego śladu emocjonalnego w sferze pamięci muzycznej. Podobnie sprawa ma się z szalenie sztampowym tematem heroicznym, tak na marginesie posiadającym charakterystyczną dla Anglika jedną opóźnioną nutę (np. "X-Men Origins: Wolverine", "Shrek Forever"). Słychać w nim niestety donośne wycie potępionego ducha RCP. Nie niesie ze sobą zupełnie nic nadprzeciętnego. W związku z tym doszło do ciekawej sytuacji, w której to tematy i motywy poboczne dostarczają najwięcej rozrywki, np. melodia ze wspomnianego "Ostrich Race", iście morriconowski motyw Hassasinów, piękny motyw chóru w "The Prince of Persia" czy niektóre fragmenty "Raid On Alamut".
W ostatecznym rozrachunku na pewno nie można powiedzieć, że Harry Gregson-Williams zawiódł oczekiwania słuchaczy, w większości kierujących się chyba w stronę drugiego "Królestwa Niebieskiego", bo przecież wszystko to, co kompozytor wykształcił na jego gruncie i następnie rozwinął w obu "Narniach" i "Wolverinie", można znaleźć w "Prince of Persia: The Sands of Time", tylko z bogatszą instrumentacją, ale tego raczej nikt nie ma mu za złe. Oczywiście mimo pewnej dozy magii, nowoczesnej epickości oraz melodycznych czy orkiestracyjnych słodyczy, których smakowanie w odpowiednich miejscach zależy od indywidualnych preferencji, partytura ta pozostaje jedynie poprawną, niczym nie zaskakującą ilustracją. Miejmy więc nadzieję, że jest ona ładnym zwieńczeniem powstałej przed laty i już doszczętnie wyczerpanej idei kompozytorskiej, a nie tylko przejściowym krokiem w jej rozwoju, gdyż Anglika stać na bardziej błyskotliwe myśli twórcze.
a tu się generalnie z oceną nie zgadzam 😀 , fakt ,,sztampowa” ta muzyka HGW strasznie, ale jest bardzo przyjemna w odsłuchu, po blisku 1,5 roku od czasu premiery zwróciłem uwagę na jeszcze jedną rzecz, że chyba Anglik nie do końca miał pomysł na napisanie tej muzyki. Niezła elektronika, niezłe orkiestracje, wreszcie coś się ruszyło u Anglika w sposobie myślenia przy komponowaniu przy filmach nie-animowanych. Co prawda pochwaliłem syntetyczne dokonania H.Gregson-Williamsa, ale ch nie przypadło mi do gustu to , że połączył elektronikę, brzmienie symfoniczne, i motywy arabskie i wyszedł taki trochę ,,muzyczny bigos”. Tak czy siak ode mnie nadal , to czwórkowa pozycja i jedna z lepszych partytur w 2010 roku.
Nuda.
to nas zaszczyt pierdolnął komentem merytorycznym 😀
Cholernie merytorycznym 😀
Bo to jest nuda. Nic ciekawego tu nie ma. Sztampa, plastik, żadnych emocji, nic nie porywa (może z wyjątkiego mega krótkiego Ostrich Race), brak jakiegoś większego polotu… nuda, jednym słowem.