Tytułowe Pleasantville, to telewizyjne miasteczko, w którym nigdy nie pada deszcz, a wszyscy są uśmiechnięci i radośni. To miejsce, w którym nie ma bezrobocia, przemocy i seksu; gdzie każdy jest miły i kochający wobec pozostałych, a dowolny rezerwowy miejscowej drużyny koszykarskiej potrafi zawsze i wszędzie trafić za trzy punkty. Słowem miejsce idealne. Oczywiście tylko pozornie i do pewnego momentu… Oto bowiem, do czarno-białego świata niespodziewanie wkracza kolor, który stawia wszystko na głowie.
Ten oryginalny stylistycznie film był debiutem fabularnym Gary’ego Rossa. Z miejsca zdobył sobie uznanie widzów i krytyków oraz otrzymał trzy nominacje do Oscara – za najlepsze kostiumy, dekoracje oraz za muzykę. Tą zajął się Randy Newman, a więc kompozytor szeroko znany, m.in. ze współpracy ze studiem Disneya. I był to dla niego wielce udany rok, gdyż oprócz nominacji za "Pleasantville" – w doborowym towarzystwie "Elizabeth", "Saving Private Ryan" i "The Thin Red Line" – otrzymał także nominację za muzykę do "A Bug's Life" (wtedy kategorię tę dzielono na dramat i komedię/musical) oraz za piosenkę "That'll Do" z filmu "Babe: Pig in the City". I choć we wszystkich tych kategoriach film poległ (muzycznie wygrały "Życie jest piękne" i "Zakochany Szekspir", co do dzisiaj uchodzi za kpinę), to wcale nie umniejsza to jego wartości, tak wizualnej, jak i audio.
Newman stworzył score naprawdę piękny, bez wątpienia jeden z lepszych w swojej długiej karierze. Co więcej, kompozytor nie popadł tu w autoparodię i kicz, o które przecież ociera się sam film. Wprawdzie rozpoczyna go aż nazbyt cukierkowa melodia "The Pleasantville Theme", ale jest to właściwie jedyny moment na płycie, w którym Newman zapuszcza się na niebezpieczny grunt (końcowe "Let's Go Bowling", choć w podobnym stylu, to jednak o wiele bardziej wyrafinowane). Cała reszta, choć potraktowana z oczywistym przymrużeniem oka, jest już zrobiona pięknie serio, co udowadnia nam już kolejny utwór, cudowny "Real Rain". To właśnie od drugiej ścieżki ujawnia się prawdziwa magia tej muzyki, którą orkiestra zapodaje nam z prawdziwą pasją i wdziękiem. A jest naprawdę czego słuchać – skrzypki, fortepian, delikatne chóry, obfita sekcja dęta i mnóstwo wzniosłych momentów, w których biorą udział niemal wszystkie instrumenty. Tematycznie jest to zaś prawdziwa kopalnia motywów – mamy fragmenty liryczne ("In The Bath"), bohaterskie ("Bud's A Hero"), romantyczne ("The Art Book"), dramatyczne ("Burning The Books"), ironiczne ("Together")… Właściwie każda ścieżka prezentuje coś nowego i czymś się wyróżnia.
Przeważa jednak muzyka nastrojowa, w której liryka miesza się z dramatyzmem – tu za najlepszy przykład niech posłuży wizytówka tej ścieżki, a więc "Mural". To prześliczny fragment, który rozpoczyna się od delikatnej melodii na smyczki i sekcję dętą, a kończy kontrolowanym ‘wybuchem’ całej orkiestry. Naprawdę przecudny kawałek, który często gościł w trailerach, właśnie ze względu na swój podniosły charakter. Zresztą właśnie owa podniosłość, tudzież ulotność muzyki – dodatkowo potęgowaną przez dość krótki czas trwania poszczególnych ścieżek – sprawia, że album jawi się, jako naprawdę porządna dawka pozytywnej energii i trudnego do opisania słowami piękna.
Oczywiście tak, jak i w filmowym miasteczku, tak i na płycie nie wszystko jest cudowne i nieskazitelnie piękne. Są tu też fragmenty niezbyt przyjemne w swej wymowie, reprezentujące dramatyczny underscore ("No Umbrellas", "Burning the Books", "The Aftermath"), a i znaleźć można skazę, jaką jest zupełnie nietrafione "The Sweater" – utwór tak krótki i tak bezpłciowy, że na wielu portalach zwyczajnie pomijany w trackliście. Całość nie jest też jakoś wielce oryginalna, bo od początku do końca widać, iż Newman wzoruje się tu na klasykach gatunku, jednocześnie oddając im pewien hołd. Nie wpływa to jednak na jakość tej płyty, której materiał – dość krótki, bo ledwie półgodzinny – potrafi naprawdę chwycić za serce, a w odpowiednich momentach ścisnąć za gardło. Ja dosłownie zakochałem się w kompozycji Newmana i wracam do niej raz po raz – zupełnie tak, jak filmowy David wracał do Pleasantville. Nie jest to może ósmy cud świata, ani też najlepsza kompozycja w dziejach kina, ale można się w niej zatracić bez pamięci… albo można po prostu przyjemnie spędzić z nią czas. Moja faktyczna ocena to 4,5, za to wrażenia – bezcenne.
0 komentarzy