Mimo że piraci to temat rzeka dla świata filmu, to od jakiegoś czasu gatunek ten jest niemal na wymarciu. Ostatnim tytułem traktującym o brutalnych facetach ze szpadami, drewnianych nogach, hakach i papugach na ramieniu była "Wyspa piratów" w reżyserii Renny Harlina. Finansowa klapa, ale z punktu widzenia oprawy muzycznej – arcydzieło. Praca Johna Dobney'a (późniejszego twórcy score'u do "Pasji" Gibsona) zalicza się dziś do klasyki kina przygodowego. Radość była więc wielka, gdy pojawiły się pierwsze informacje o planach nakręcenia filmu nawiązującego do najlepszych tradycji kina pirackiego. Reżyserem obrano Gore'a Verbinski'ego, a producentem został Jerry Bruckheimer.
Gdy za film bierze się ten słynny hollywoodzki producent, wiadomo, że będzie to wysokobudżetowy, niemal epicki obraz przeładowany akcją i niejednym wzniosłym, patriotycznym akcentem. Wszystko to zostanie przyozdobione pompatyczną muzyką, najlepiej Hansa Zimmera, lub przynajmniej kogoś z jego "stajni". A wybór jest spory: Harry Gregson-Williams, John Powell, Nick Glennie-Smith, Steve Jablonsky, Klaus Badelt i wielu innych. Nie trudno więc się domyślić, jakie zdziwienie zapanowało, gdy pod koniec roku 2002 dotarła informacja, że najnowsza produkcja człowieka odpowiedzialnego między innymi za "60 sekund" i "Con Air" zostanie zilustrowana przez Alana Silvestri. Dla krytyków i koneserów muzyki filmowej wiadomość ta była jak prezent na gwiazdkę. Każdy już czekał na pracę na poziomie przynajmniej przygodowego "Powrotu Mumii"… Niedoczekanie. Oficjalnie przez różnice artystyczne, Silvestri został wykluczony z projektu, a jego miejsce zajął Zimmer. Żeby tego było mało, z nadmiaru zobowiązań i on poszedł w odstawkę (chociaż niezupełnie), a kompozytorem score'u do "Piratów z Karaibów: Klątwy czarnej perły" został Klaus Badelt. Niemiec obok Gregson-Williamsa i Powella jest najbardziej znanym wychowankiem Media Ventures. Napisał partytury do takich filmów jak "Ned Kelly", "K-19", czy "Wehikuł czasu". Trzeba nadmienić, że ten ostatni jest uznawany za jeden z lepszych 2002 roku.
Żeby Badeltowi było łatwiej, zaangażowano do tej pracy prawdziwą armię. Aż siedmiu kompozytorów uzupełniających, dziewięciu orkiestratorów (chyba rekord) – w tym Conrada Pope'a, na co dzień współpracującego z Silvestrim – trzech dyrygentów i trzech specjalistów od syntezatorów – w tym samego Hansa. Dowódcą został Badelt, a porucznikiem Zimmer (czyt. producentem). Efektem ich pracy jest typowy, rasowy score akcji rodem z Media Ventures, nawiązujący do "Karmazynowego przypływu", "Ognistego podmuchu", "Twierdzy" i kilku innych dzieł produkcji Bruckheimera, który po przesłuchaniu muzyki jawi się jako generał, który kładł łapę chyba na wszystkim co się działo podczas pisania partytury. Stwierdził że muzyka ma być rockowa, szybka i porywająca. Najwyraźniej Jerry stosuje zasadę, że byle głośno, byle patetycznie, a będzie odpowiednia muzyka do wszystkiego. Bez względu na to, czy to film o kosmonautach, komandosach, złodziejach, czy piratach. Jak się ta polityka sprawdziła w filmie Verbinski'ego?
Nie dajcie się zmylić pierwszym sekundom numeru jeden na płycie, "Fog Bount" – ta rytmiczna solówka na wiolonczeli, przywodząca na myśl pirackie tawerny ma z resztą wydania niewiele wspólnego. Tyle tylko, co powtarzające się smyczki jeszcze w "Walk the Plank" i romantycznym "Moonlight Serenade", to jednak stanowczo za mało. Brak korsarskich melodii, jakiejkolwiek etniki, nawet tak banalnego "Yo ho ho", producentom czapka z głowy by nie spadła, a jednak pozostaje zapomnieć o "Wyspie skarbów", czy twórczości Ericha Wolfganga Korngolda. "Piraci z Karaibów" to dosłownie instrumentalna sieczka… Co ja mówię? Powinienem powiedzieć: elektroniczna, bo samplowane tu jest dosłownie wszystko, od skrzypiec, klawesyn po perkusję – i gdzie ta orkiestra symfoniczna tak czytelnie opisana na okładce? Można było, chociaż wzorem Debney'a zatrudnić potężny męski chór do zbudowania większego ładunku emocjonalnego, ale nic z tych rzeczy. Chóry są, to prawda, ale w tak okrojonej ilości, że równie dobrze mogłoby panów zabraknąć. Jedynie początek "Blood Ritua" i "Underwater March" – chociaż ma to więcej wspólnego z pomrukiwaniem niż patetycznym podgrzewaniem atmosfery, jakie zastosowano w "Wyspie piratów".
Poza wyżej wymienionymi utworami (właściwie fragmentami w nich zawartymi), cała ścieżka dźwiękowa prezentuje się jakby grupa ludzi za nią odpowiedzialna potraktowała projekt jako okazję do wyżycia się. Z głośników buchają potężne tematy, a brutalne, basowe dźwięki niszczą słuch bez najmniejszych ogródek. Niemal każda pozycja na płycie rozpoczyna się wybuchem, a dalej jest już tylko jeszcze mocniej. Heroiczne, skądinąd bardzo łatwo wpadające w ucho tematy ("The Black Pearl", czy kończący soundtrack "He's A Pirate") po trzech przesłuchaniach stają się wręcz nachalne. Wszędzie można wyłapać odniesienia do "Gladiatora", czy "Twierdzy" – ot, chociażby motyw przewodni kapitana Jacka Sparrowa, "The Medallion Calls" ilustrujący genialną scenę dokowania łajby pirata w porcie to chyba bardziej "zimmerowski" kawałek niż 5 jego ostatnich soundtracków razem wziętych. "Twierdza" obecne jest zresztą w każdym utworze akcji (czyli notabene właściwie wszędzie). "Sword Crossed", czy "Barbossa Is Hungry" – o ironio, to nie znaczy, że partytura Badelta jest uboga w tematy. Wręcz przeciwnie. Piętnaście pozycji i w każdej coś nowego – czy to cała jest inna, czy tylko jej wstęp. Mimo to, osoba chociaż trochę zaznajomiona z twórczością Media Ventures wszystko to gdzieś już spotkała. W "One Last Shot" można usłyszeć nawet triumfalny temat ze "Shreka"!
Po trzech obejrzeniach filmu i pięciokrotnym odsłuchaniu muzyki jestem pewien, że score Badelta sprawdza się przede wszystkim w połączeniu z obrazem. Dlaczego? Ponieważ tam tych korsarskich smaczków jest znacznie więcej, a te skutecznie rozładowałyby napięcie, jakie wywołuje action score. A trzeba podkreślić, że podobnie skonstruowany jest sam film, wystarczy przecież wspomnieć kreację Johnny'ego Deppa rozśmieszającą największych ponuraków. Wielka szkoda, że niespełna 45-minutowe wydanie zostało pozbawione bardziej komediowych, lekkich melodii. Z pewnością zyskałby na tym album dodatkową rzeszę fanów. Dawno, bowiem nie było soundtracku, który tak bardzo podzieliłby słuchaczy. "Piratów z Karaibów" Badelta albo się kocha, albo nienawidzi. Dziennikarski obowiązek mówi mi bym podsumował recenzję mniej więcej takimi słowami: "Jeśli wskoczy się w konwencję, muzyka ta może być ciekawym przeżyciem, ale zapomnijcie o oryginalności, czy pirackich melodiach, to pole bitwy – po prostu Media Ventures po raz enty." Ale czy to się krytyce podoba, czy nie, partyturę młodego Niemca słucha się z zapartym tchem w filmie, a nawet na płycie. To nic, że po trzecim razie z rzędu zirytuje. W końcu jutro też dzień, jest czas na przerwę i słuchanie dalej.
Chała.
Owszem chała, ale sympatyczna, odstresowywująca i dająca energicznego kopa. Trójeczka.
Hmm, poprawka. W pierwszym utworze „rytmiczna solówka” grana jest na wiolonczeli, a nie na skrzypcach!
Chyba na syntezatorze. 😛