Duet Pedro Almodóvar/Alberto Iglesias jest jednym z najtrwalszych i najciekawszych w świecie filmu. Iglesias jak nikt czuje ekscentryczną naturę filmów Almodóvara, a zarazem owocami ich współpracy są kolejne interesujące ścieżki dźwiękowe. Do szacownej listy, gdzie znajdują się takie warte zapamiętania pozycje jak „Porozmawiaj z nią”, czy „Volver”, należy w tym roku dopisać „Skórę, w której żyję”. Mimo iż nie dorównuje ona wyżej wymienionym tytułom, to wciąż stanowi niebanalną propozycję dla miłośników muzyki filmowej, chociaż niekoniecznie w formie oderwanej od obrazu.
Iglesias rozpoczyna swoją ścieżkę z wysokiego C. „Los Vestidos Desgerrados” na początku intryguje chropowatymi smyczkami nawiązującymi do muzyki poważnej, by znienacka włączyć charakterystyczny dla kompozytora, nerwowy rytm i wprowadzić frazę, która jest leitmotivem obrazu. Frazę właśnie, nie temat, bowiem nie sposób tym słowem określić krótkiego, powtarzalnego fragmentu granego na wysokich rejestrach, który jednak dzięki swej wyrazistości najsilniej zapada w pamięć z całej ścieżki.
W ogóle otwarcie partytury jest bodaj najciekawsze w kontekście całości. Po owym brawurowym wybuchu, Iglesias uspokaja nastrój fortepianem w „Tema de Vera”, by w trzecim z kolei „El Cigarral” przypomnieć najważniejsze cechy swojego stylu: energię, zadziorność, przekorę, niespodziewany liryzm. Potem jest już gorzej. „Skóra, w której żyję” obarczona jest niestety wadą charakterystyczną dla większości prac Iglesiasa – zbyt często brakuje w niej autonomiczności. Roi się tu więc od utworów typowo ilustracyjnych, niektórych przy tym niezdrowej długości (co dziwi, bo łatwo można byłoby je podzielić, nie burząc ich struktury). Muzyczny język Iglesiasa jest szczęśliwie na tyle świeży i barwny, że często nawet trudne do przełknięcia fragmenty stają się znośne. Ożywczo działa więc (trochę tandetna) elektronika w „El Asalto del Hombre Tigre”, czy nagłe wejścia smyczków rodem z pierwszego utworu w „Duelo Final”. Nic jednak nie ratuje takiego nudziarstwa, jak „Prometeo Encadenado”, czy „La pared-diario”.
To, co na płycie wydaje się nietrafione, w filmie działa na szczęście znakomicie. Almodóvar nie od dziś pokazuje, że doskonale wie, jak korzystać z muzyki. Eksponuje to, co w pracy Iglesiasa najlepsze, a ciężkostrawnemu underscore’owi pozwala bez zbytniej ostentacji wpływać na klimat. „Skóra, w której żyję” to w końcu thriller (osobiście trudno mi się z tym zgodzić, ale skoro sam twórca tak twierdzi…), czyli gatunek, który aż się prosi o podskórny nerw, czyli obecną, ale nieangażującą muzykę. Taka właśnie jest praca Iglesiasa – wyczuwalna, ale z rzadka wybijająca się na pierwszy plan. W samodzielnym odsłuchu, gdzie z definicji musi się znaleźć na pierwszym planie, siła oddziaływania, co nie może dziwić, jest znacznie słabsza.
„Skóra, w której żyję” to nie tylko oryginalna kompozycja, ale też starannie dobrana muzyka źródłowa. Na płycie nie mogło więc zabraknąć „Por El Amor de Amar” – piosenki nie mniej dla obrazu ważnej, co wyrazista fraza Iglesiasa. Jest też elektroniczne „Shades of Marble”, czy świetne, dla odmiany anglojęzyczne „Between the Bars”. Bez tych utworów ścieżka byłaby niewątpliwie niepełna, a nie kłócą się one z i tak eklektyczną muzyką Alberto Iglesiasa.
Chociaż w trakcie słuchania jego praca częściej niż zachwyt wzbudza znużenie (zwłaszcza w kontekście nadmiernej długości materiału), należy ją docenić za doskonałe działanie w filmie. Niektóre fragmenty potrafią też zachwycić bez jego pomocy. Tym niemniej docenią ją przede wszystkim zadeklarowani miłośnicy kompozytora/reżysera lub samego obrazu. Innym powinny wystarczyć muzyczne wrażenia płynące z seansu. Przesłuchanie ścieżki bowiem w żaden sposób nie odkrywa nowych wymiarów tej muzyki, za to obnaża parę słabości. Jest ona bowiem tak zwarta z obrazem, że rozdzielanie ich, to jak kazać nagle Antonio Banderasowi grać swoją rolę na pustej scenie. Może i miałoby to z początku trochę uroku, ale na dłuższą metę tylko jego najwięksi fani (fanki?) dotrwaliby do samego końca.
Zgadzam się – albumowo ta muzyka nie tylko nie porywa, ale też i w wielu miejscach odrzuca. No i 70 minut to jednak zdecydowanie za dużo.