Współpraca Stephena Frearsa z Alexandre Desplatem od lat układa się bardzo harmonijnie. Nawet jeśli ich wspólne filmy nie odnoszą sukcesu, rola muzyki jest nie do przecenienia. Jednocześnie niewiele w niej oryginalności. Desplat znalazł najwyraźniej w kinie Brytyjczyka niszę, w której nie musi eksperymentować, kombinować, szukać nowych form wyrazu. Wykorzystuje formy już wypracowane, tworząc ścieżki lekkie, urzekające, chociaż w kontekście jego twórczości wtórne.
Nie inaczej jest w przypadku „Tajemnicy Filomeny”. W tej kompozycji odbijają się ostatnie prace Desplata. Już temat główny przywołuje w pamięci „Strasznie głośno, niesamowicie blisko” i pierwszą część „Insygniów śmierci” (kłania się utwór „Detonators”). Jest to przyjemny walczyk, trochę swawolny, trochę tajemniczy. Budzi jednoznaczne skojarzenia z atmosferą wesołego miasteczka, co nie jest przypadkowe. Kluczowe dla fabuły wydarzenia właśnie tam mają miejsce. Temat więc przypomina o ich znaczeniu i wpływie na życie głównej bohaterki.
Desplat umiejętnie gra motywami, w pewnym sensie porządkując wokół nich opowieść. Walczyk Filomeny opowiada o jej czynie z przeszłości i jego konsekwencjach. Dynamiczny temat, wprowadzający postać Martina – byłego dziennikarza, jest żywiołowy, trochę agresywny, ale ma w sobie figlarność, którą zapewniają instrumenty dęte drewniane. Wreszcie sentymentalna melodia związana z zaginionym synem Filomeny, w której Desplatowi udaje się uzyskać tkliwość bez cienia kiczu.
Ostatni z tych tematów ma przy tym najgłębsze brzmienie, toczy się w najbardziej płynny, łagodny sposób. W większości utworów Francuz woli jednak mocniejsze wejścia pojedynczych instrumentów, aranżacyjną barwność. Melodie nie rozpływają się w pełnym brzmieniu orkiestry, w wyraźny sposób odcinają się poszczególne instrumenty. Jak w znakomitym „Airport”, gdzie główny temat jest kolejno przejmowany przez fortepian, gitarę elektryczną, smyczki, klarnet…
W ten sposób udaje się Desplatowi stworzyć unikalną atmosferę. Niby wszystko jest dość tradycyjne, bardzo w jego stylu, ale z czasem nabiera coraz większego indywidualizmu. Nawet jeśli same środki zastosowane przez kompozytora nie są oryginalne, to jednak nie ma mowy o przypadkowości w ich doborze. „Tajemnica…” jest pracą bardzo starannie przemyślaną. Poszczególne tematy doskonale odzwierciedlają kolejne wątki. Zawsze też pojawiają się w precyzyjnie dobranych momentach.
Nominacja do Oscara nie jest więc przypadkowa. „Tajemnica Filomeny” to jeden z tych filmów, w których bardzo łatwo docenić rolę ścieżki dźwiękowej. Dzięki mocno zarysowanym tematom zwraca uwagę i pozostaje w pamięci, a funkcjonalny underscore kreuje właściwy nastrój tam, gdzie nie ma miejsca na pełniejsze wybrzmienie muzyki. Na płycie co prawda efekt słabnie, parę utworów przemyka niezauważenie, ale bardziej wyraziste momenty pozwalają utrzymać zainteresowanie.
Największym kłopotem „…Filomeny” jest oczywiście wtórność, przez którą zlewa się trochę w jedną, typową desplatowszczyznę. Płyta, chociaż rozsądnej długości, wydawać się może z początku nieco hermetyczna i przeznaczona wyłącznie dla miłośników kompozytora. Tutaj pomaga obejrzenie filmu, który pozwala łatwiej zidentyfikować tematy, zrozumieć ich rolę. Nabierają wówczas emocjonalnej głębi i zaczynają żyć własnym życiem w oderwaniu od wyraźnego stylu Desplata, a w połączeniu z bohaterami i wątkami filmu. W tej postaci „Tajemnicę…” można śmiało polecić i to do niejednokrotnego przesłuchania.
Ładna, tradycyjnie dla Desplata stylowa kompozycja, ale raczej z tych, które nie robią specjalnego wrażenia i zapomina się je już w trakcie odsłuchu. Trója i absolutnie nie jest to score na Oscara.