Dawno już żadna ścieżka dźwiękowa nie sprawiła mi tyle kłopotu. Kolejne spotkanie Howarda Shore’a z Jonathanem Demme jest, ogólnie rzecz biorąc, udane. Właściwie nie ma w nim wyraźnych wad, ale w żaden sposób nie potrafiłem odnaleźć też szczególnych zalet. Kłopot bowiem polega na tym, że Shore napisał muzykę, do opisu której takie określenia jak "szczególne" czy "wyraźne" po prostu nie pasują.
Nawet nie chodzi o to, że jest to płyta mdła czy nudna, o nie, słucha jej się wcale przyjemnie, tylko potem w pamięci nie pozostaje nic, najwyżej drobny odblask ogólnej atmosfery. Howard Shore nie jest kompozytorem o szczególnie wyrazistym stylu, co pozwala mu unikać wtórności, ale z drugiej strony owocuje takimi ścieżkami jak "Filadelfia"; nijakimi, pozbawionymi wyrazu, autorskiego pazura. Tak naprawdę tę muzykę, poza nielicznymi wyjątkami, mógłby napisać każdy. Jasne tony smyczków, wsparte łagodnymi instrumentami dętymi i harfą kojarzą się z poetyką telewizyjnych produkcyjniaków z cyklu "Okruchy życia". O klasie kompozytora przypominają pojedyncze utwory. Najbardziej udany jest początek płyty, gdzie znajdziemy i ładnie operujący muzycznymi planami "Minor Catastrophe" i płynnie łączący rozmaite melodie "Birth".
Potem następuje jednak seria utworów kompletnie pozbawionych właściwości, czego nie jest w stanie uratować ani kunszt orkiestracyjny kompozytora, ani ogólna słuchalność materiału. Przewijające się pojedyncze tematy są miłe, ale niespecjalnie interesujące. Zresztą to, co w nich najciekawsze Shore prezentuje już w pierwszych utworach, a słuchanie ich po raz kolejny w identycznych aranżacjach w żaden sposób nie ożywia partytury.
Tak naprawdę od zakończenia "Birth" niewiele jest momentów, w trakcie których Shore odzyskuje zainteresowanie. Wyróżnia się przewijająca się po instrumentach dętych, wsparta rytmicznymi smyczkami melodia w końcówce "The Trial" (która ratuje ten nieciekawy utwór) i łagodnie patetyczne "The Verdict", gdzie Shore pięknie wydobywa głębokie brzmienie orkiestry, w czym jest chyba niedoścignionym mistrzem. Chociaż wiele jest tu utworów dość długich, to sugestia, że Kanadyjczyk spokojnie rozwija tematy i pozwala melodiom łagodnie płynąć jest mylące. W większości utworów tematy pojawiają się fragmentarycznie lub wcale, czasem błyśnie jakaś iskierka dobrego pomysłu, a większość utworów zmienia się w niekończące się, monochromatyczne dźwiękowe pejzaże.
Nie będę ukrywał, że wśród tej łagodnie usypiającej tapety, ożywczo brzmiały dla mnie fragmenty oper w wykonaniu Lucii Popp i Marii Callas. Należę do grupy przeciwników zamieszczania na ścieżkach dźwiękowych utworów, które nie są fragmentami oryginalnej partytury, ale muszę przyznać, że tym razem obecność takowych na płycie nie stanowiło dla mnie żadnego problemu. Nie ma tu bowiem mowy o burzeniu jakiejkolwiek wypracowanej atmosfery, bo ta charakteru nie ma ani za grosz, ani o stylistycznym niedopasowaniu, ze świecą szukać tu bowiem jakiegokolwiek wyrazistego stylu. Konsekwencja w doborze instrumentów i brzmień staje się tu niemal wadą.
Howard Shore stworzył dzieło na tyle uniwersalne, że bez żadnego kłopotu mógłby je sprzedać do kilku tuzinów filmów. To, że trafiło akurat do "Filadelfii" nie robi tak naprawdę różnicy. Ani ona filmowi nie przeszkadza, ani nie pomaga i tak samo działoby się w każdym innym przypadku. Jako przyjemne tło doskonale sprawdzi się także przy masie domowych czynności. Jest to muzyka miła, ciepła, ładna i rozkosznie niezobowiązująca. Nie ma w sobie nic do niepodobania, ale i nic, co sprawiałoby, że chciałoby się do niej wrócić. Nie pozostawia po sobie śladu w pamięci, co czasem bywa zaletą i na pewno nie okrywa kompozytora hańbą, chociaż oczywiście po panu Shore oczekuje się zwykle czegoś więcej niż poprawnej i kompletnie nijakiej ścieżki.
Raczę się zgodzić, bardzo przyjemna, acz przeciętna to muzyka, ale za słowa, że Shore nie ma wyraźnego stylu należy się kastracja. 🙂