Paul Thomas Anderson to jeden z najbardziej nieobliczalnych, ale i najbardziej intrygujących twórców kina amerykańskiego. W swoich dziełach łączy kameralność z wysmakowaniem plastycznym i nie unikając zarazem rozmachu („Aż poleje się krew”) zawsze skupia się na człowieku oraz jego dążeniach, słabościach. Nie inaczej jest z jego najnowszym filmem, „Nić widmo”, opisującym relację wybitnego krawca (Daniel Day-Lewis, po raz ostatni na dużym ekranie) ze swoją nową muzą (zjawiskowa Vicky Krieps) w powojennym Londynie. Poza znakomitym, pełnym subtelności aktorstwem film zachwyca strona wizualną, ze szczególnym uwzględnieniem kostiumów oraz zdjęć.
Wszystko to musiało zostać odpowiednio oprawione dźwiękowo. Reżyser kolejny raz postawił na Jonny’ego Greenwooda i ten zrealizował najbardziej klasyczną w brzmieniu muzykę, przypominającą troszkę dźwięki z lat 40. i 50. (styl Złotej Ery Hollywood), coraz bardziej oddalając się tym samym od brzmienia swej macierzystej formacji (Radiohead).
Sama muzyka ma jedno zadanie: pokazać stan psychiczny Woodcocka – z jednej strony bardzo perfekcyjnego, zaplanowanego, precyzyjnego krawca, z drugiej chaotycznego, nieprzyjemnego człowieka, do którego zaczynają docierać nieznane wcześniej emocje. Spoiwem łączącym te dwa oblicza staje się Alma. Do wykonania tego zadania maestro wynajął orkiestrę z dominującą rolą smyczków oraz fortepianu, a także perkusji i harfy.
Podstawą całego score’u jest krótki, czteronutowy motyw dotyczący naszego bohatera. Pojawia się w czterech częściach „Phantom Thread”. Pierwsza jest bardzo intensywna, wręcz romantyczna, z zapętlonymi, "łkającymi" smyczkami. Druga odsłona jest bardziej melancholijnym popisem fortepianu, do którego dołączają skrzypce przejmujące melodię. Do wersji trzeciej dodano kotły, zaś smyczki brzmią tam bardziej podniośle. To najbardziej epicki fragment, który spokojnie odnalazłby się też w kostiumowym melodramacie albo historycznym fresku. Część czwarta to samotne solo skrzypiec, potrafiące ścisnąć za gardło.
Kontrastem dla tego motywu jest temat Almy, dla niepoznaki nazwany „Sandalwood”. Pierwsza jego część jest bardzo – z braku lepszego słowa – skoczna, daje wiele miejsca dla nakładających się, coraz bardziej intensywnych smyczków, wspieranych przez harfę oraz fortepian. Kobieta jest tu wręcz malowana dźwiękami. Druga wersja wydaje się być bardziej spokojna, niemal senna, ale bardzo piękna. W podobnym tonie brzmi „Catch Hold”.
„Alma” idealnie podkreśla ewolucję naszej bohaterki: od bardzo delikatnej i wyciszonej (spokojny wstęp z repetującym fortepianem oraz krótkim motywem na skrzypcach) aż po coraz twardszą, chociaż nie pozbawioną melancholijnego nastroju (nasilające się, rzewne skrzypce). Cięższe i mniej przyjemne jest „Boletus Felleus” (goryczak żółciowy – grzyb odgrywający w fabule istotną rolę), oparte na powolnych dźwiękach smyczków, idzie w kierunku kakofonicznych eksperymentów.
Jest tutaj też parę fragmentów, które można podpiąć pod underscore. Takie jest plumkające „The Hem”, gdzie melodia zaczyna się zapętlać, przypominając troszkę fragmenty z „Aż poleje się krew” (szybkie wejścia smyczków przy nakładających się solówkach) i „Never Cursed”. Równie nerwowe, choć bardziej przystępne jest „Barbara Rose”, w ktorym smyczki są intensywniejsze, pulsujące, wręcz agresywne, ale wynika to z kontekstu sceny (posiadaczka sukni upija się do nieprzytomności, a Alma sugeruje Woodcockowi, by odzyskał strój, gdyż jego obecna właścicielka nie zasługuje na niego), chociaż na albumie może wydawać się chaotycznym zbiorem trzasków.
Dla kontrastu jest też wiele elegancji oraz prawdziwych chwil piękna. Takie jest poruszające „The Tailor of Fitzrovia”, rozmarzona harfa w „That’s As My Be” czy częściowo improwizowane na fortepianie „I’ll Follow Tomorrow”. Jednak prawdziwą perłę stanowi przepiękne, zabarwione odrobiną nostalgii „House of Woodcock”. Gdy usłyszałem pierwsze takty fortepianu, byłem przekonany, że to kompozycja żywcem wzięta z filmu Woody’ego Allena! Nawet radośnie grające smyczki nie były w stanie zatrzeć tego skojarzenia.
„Nic widmo” to z dotychczasowych opraw Greenwooda najbardziej czerpiąca z muzyki klasycznej. W połączeniu z filmem robi oszałamiające wrażenie, godne kostiumów Woodcocka. Jest elegancka, ale i pełna energii, a gdy zajdzie potrzeba pokazuje pazury. Jak zwykle maestro nie zawodzi technicznie, a przy okazji potrafi też emocjonalnie zaangażować. Wielu może zmęczyć artystyczny charakter tej muzyki, ale absolutnie warto zanurzyć się w tym niezwykłym tworze. Ja jestem oczarowany – to jedna z najlepszych ścieżek ubiegłego roku.
0 komentarzy