Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki – mawiają zwykle ci, którzy pragną w ten sposób usprawiedliwić swoją niechęć do zajmowania się czymś, co już kiedyś odhaczyli. James Horner z całą pewnością nie wyznawał podobnej zasady. Niespełna trzy lata po premierze „Titanica” postanowił wypłynąć w kolejny rejs. W wysokobudżetowym obrazie Wolfganga Petersena znów ilustruje autentyczną historię, której dramatyczny finał rozegrał się na morzu. W 1991 r. na północnym Atlantyku miał miejsce sztorm stulecia, powstały w wyniku zderzenia dwóch potężnych frontów burzowych z huraganem Grace. Film przedstawia historię rybaków amerykańskiego kutra, którzy znaleźli się w samym sercu huraganu. Ścieżka dźwiękowa z muzyką Hornera została wydana na tydzień przed premierą filmu. Znalazło się na niej dziesięć utworów.
Album otwiera dziewięciominutowe „Coming Home From The Sea”. Kłóciłbym się jednak z tytułem utworu, który sugeruje, że schodzimy z pokładu na ląd. Jest zupełnie na odwrót! Z początku rzeczywiście kompozytor stara się wprowadzić słuchacza w nostalgiczny, by nie rzec beztroski nastrój. Jest on jednak złudny i krótkotrwały, gdyż subtelne dźwięki gitary i rogu ustępują po chwili sekcji smyczkowej. W okolicach czwartej minuty niespodziewanie kompozycja łapie prawdziwy wiatr w żagle, a my – w akompaniamencie bębnów, gitary elektrycznej, cymbałów i rozmaitych trąbek – odbijamy od brzegu i suniemy pełną prędkością po bezkresnych falach. Utwór stanowi dobry wstęp, w którym mamy okazję poznać większość tematów. Każdy z nich, w mniej lub bardziej rozbudowanej formie, pojawi się w kolejnych utworach.
Drugi kawałek to powrót do spokojnego grania. W tej kompozycji prym wiodą skrzypce. Pojawia się też pierwszy mroczniejszy akcent, który jednak szybko wyparty zostaje przez znany z poprzedniego utworu temat. Tym razem rozbrzmiewa on na flecie wspomaganym delikatnymi dźwiękami gitary. Następne w kolejności „Let’s Go, Boys” mocno zapada w pamięć. Jest to zdecydowanie jeden z najpiękniejszych i najbardziej urzekających utworów na krążku. Amerykanin bawi się tutaj tematem głównym i wreszcie prezentuje nam go w całej okazałości. Przepiękna i majestatyczna melodia, której trudno nie dać się porwać.
„To The Flemish Cap” kontynuuje myśl z poprzedniej ścieżki. Powoli jednak zmienia się nastrój i wkrada dramatyczny ton. Stykamy się również po raz pierwszy z muzyką akcji, która od tego momentu zagości w naszych głośnikach na dłużej – czego potwierdzeniem „The Decision to Turn Around” i „Small Victories”. Obie kompozycje są stricte ilustracyjne i w przejmujący sposób obrazują zmagania załogi kutra Andrea Gail z oceanem. Kompozytor wie, jakimi prawami rządzi się akcja. Żongluje tematami, zalewając nas niczym wzburzone fale – to żywszymi, to spokojniejszymi fragmentami. „Coast Guard Rescue” to bezapelacyjnie najlepszy reprezentant action score’u na płycie, z całą plejadą różnorodnych melodii, a także kilkoma naprawdę oryginalnymi pomysłami. Pojawia się również legendarny czteronutowy motyw zagrożenia, do którego kompozytor uciekał się w wielu swoich pracach. O dziwo, w tym przypadku brzmi on naprawdę dobrze.
Czego nie można powiedzieć o kolejnym utworze, w którym również się pojawia. Niestety, co za dużo, to nie zdrowo. „Rogue Wave” ilustruje pełen emocji finał. Zza wielkiej fali przebijają się pierwsze promyki słońca. Intensywne i surowe dźwięki z początku utworu powoli przechodzą w smutny ton, by pod koniec rozpłynąć się w nicości, robiąc tym samym miejsce dla optymistycznej wersji tematu głównego. Utwór nie zaskakuje jednak niczym nowym i gdyby go zabrakło, pozytywnie wpłynęłoby to na całokształt wrażeń z odsłuchu.
Przedostatniego utworu, „There’s No Goodbye… Only Love”, słucha się już z czystą przyjemnością. Przepięknie zaaranżowana melodia przynosi upragnione ukojenie po dramatycznej walce stoczonej na środku oceanu. Album wieńczy oparta na temacie przewodnim piosenka „Yours Forever” w wykonaniu Johna Mellencampa. Spotkała się ona z mieszanymi reakcjami wśród fanów muzyki filmowej. Trochę się dziwię, bo dość dobrze koresponduje ona z resztą materiału na płycie. Refleksyjny tekst i kameralne wykonanie stanowi piękny hołd dla tych, których zabrała morska otchłań.
Czy „The Perfect Storm” stanowi „The Perfect Score” w dorobku Jamesa Hornera? Zdecydowanie nie. Jak każdy album, i ten ma swoje mankamenty. Głównym z nich jest niewątpliwie mała oryginalność. Zaznajomieni z twórczością kompozytora bez wątpienia wychwycą w tej partyturze mnóstwo nawiązań, a czasem i bezpośrednich cytatów z jego wcześniejszej twórczości (choćby z „Titanica” czy „Star Treka”). Należy także wspomnieć o miejscami wręcz przesadnej tendencji maestro do eksploatacji skomponowanych motywów. Dla części odbiorców może to być na tyle męczące, że w ostateczności odbije się negatywnie na odbiorze całości.
Nie zmienia to jednak faktu, że niniejsza ścieżka dźwiękowa stanowi obraz niewątpliwego kunsztu twórczego Hornera i dowód na to, jak świetnym był orkiestratorem. Szczególne wrażenie robi wykorzystanie szerokiego wachlarzu instrumentarium. Mamy tutaj niezwykle oryginalne połączenia brzmień gitary elektrycznej i rogów z sekcją dętą i smyczkową. Tematy są niezwykle nośne, błyskawicznie wpadają w ucho i w żadnej z wariacji nie można odmówić im uroku. Muzykę z „Gniewu Oceanu” słucha się z rozkoszą zarówno w filmie, jak i poza nim. Horner swoją ilustracją perfekcyjnie oddał zmienne oblicze Posejdona – zarówno to spokojne i piękne, oraz dzikie i bezlitosne. I dokładnie tymi samymi przymiotnikami podsumowałbym niniejszy soundtrack.
Bardzo fajna, recenzja. Gratuluje autorowi.
The Perfect Score – tyle w temacie. Kto film oglądał ten wie, jak mocną pozycję ma tam muzyka. Kto też widział to widowisko i słuchał albumu, ten wie, jak genialnie jest to wszystko przemontowane na potrzeby soundtracku. Jedno z najbardziej pasjonujących 80 minut Hornera w jego dorobku.
W rzeczy samej p. Tomaszu.
Wykorzystywanie własnych pomysłów aranżacyjnych i lekkie muskanie stworzonych już na potrzeby innych obrazów motywów muzycznych, to przecież „znak wodny” i pewien wyznacznik Horner’owskiej twórczości. Ale nie o to chodzi by bić Horner’a po łapkach, za każdym razem gdy stwierdzimy „już gdzieś to słyszeliśmy”. Tutaj Horner jest z pewnością u szczytu swoich kompozycyjnych możliwości i wie o tym każdy, kto obejrzał choć raz w kinie ten film. Ja tak …. i jedno wam powiem Panowie. Pokłony dla Maestro za to jak oprawił ten „średni, z tendencją w stronę dobrego” film. Ten Score jest wyznacznikiem tego jak powinno się pisać ilustracje, które „perfekcyjnie” działają na sferę uczuciową w obrazie i poza nim (po 16 latach przywracają w pamięci obrazy i emocje). Dziś takich ścieżek się już nie pisze. Tak potrafiło niewielu, z Horner’em na czele. Ktoś mądry napisał „u Hornera nigdy nie chodziło o drogę; a zawsze o podróż” R.I.P. Dear James.