Thomas Newman i rozbuchana, międzygalaktyczna przygoda? Na pierwszy rzut ucha takie połączenie może wydać się równie kuriozalnie, co udział kompozytora w perypetiach agenta 007. Jednak ani gatunek science-fiction, ani bezkresy kosmosu nie są maestro obce, o czym świadczą takie tytuły w jego dorobku, jak chociażby „Władcy umysłów” czy „WALL·E”. Niemniej jego angaż do „Pasażerów” Mortena Tylduma może budzić zdziwienie – zwłaszcza, że wcześniej norweski reżyser z powodzeniem wykorzystał talent Alexandre’a Desplat przy „Grze tajemnic”. Czy i tym razem miał nosa do muzyki?
Abstrahując od licznie wykorzystanych na dalekim tle filmu piosenek (których pełny spis TUTAJ), nuty Newmana bez problemu trafiają w punkt, już od pierwszych taktów/scen idealnie podkreślając wszelkie emocje i niuanse całej produkcji. Po seansie nie ma zresztą najmniejszych wątpliwości, czemu to akurat on zasiadł na kompozytorskim stołku. Wbrew bowiem temu, co sugerowały zwiastuny, jest to wszak projekt perfekcyjny dla Thomasa, bo skupiający się na relacjach czysto międzyludzkich – zimne połacie kosmosu wykorzystujący jedynie za tło dla iście przyziemnych problemów, nieobcych każdemu z nas.
Oczywiście widowiskowej akcji w filmie również nie brakuje, lecz skoncentrowana jest ona głównie w finale – bodaj jedynym fragmencie „Pasażerów”, gdzie nuty Newmana schodzą delikatnie na drugi plan, ustępując efektom dźwiękowym i popisom CGI. Nawet jednak wtedy muzyka bez problemu wywiązuje się ze swojego zadania. Nie ulega jednak wątpliwości, że największe wrażenie wywołuje w tych spokojniejszych sekwencjach. A tych na ekranie nie brakuje. W tym wypadku ruchomy obraz jest zresztą aż nadto łaskawy dla muzyki, która otrzymuje naprawdę dużo miejsca na oddech. Dzięki temu Newman – ponoć sam zaskoczony takim obrotem sprawy – może się wykazać narracyjnie, a jego praca łatwo staje się jednym z najmocniejszych elementów filmu (dodajmy, że bardzo sympatycznego samego w sobie).
Już sam prolog, w którym możemy obserwować mknący przez rozgwieżdżoną pustkę statek Avalon w pełnym majestacie, budzi podziw. Towarzyszące mu „Main Title” perfekcyjnie wprowadza widza w klimat historii, brzmiąc równie tajemniczo i frapująco, co pięknie i dostojnie. Uwagę przykuwa eteryczna elektronika, doskonale opisująca potężny i całkowicie zautomatyzowany pojazd, oraz piski w tle przywodzące na myśl śpiew wielorybów. I choć temat ten – powracający jeszcze w „50% of Light Speed” – z czasem zyskuje na dynamice, generalnie pozostaje wielce lirycznym, niezwykle przyjemnym dla ucha (u)tworem.
Podobna dychotomia charakteryzuje całą ścieżkę dźwiękową – tak bardzo charakterystyczną i przesiąkniętą stylem kompozytora, co jednocześnie przypominającą niekiedy miks zimnej poetyki Cliffa Martineza z action scorem zahaczającym o branżowe standardy wytyczone przez Zimmera i spółkę. Romantyzm miesza się zatem z agresywnymi taktami, a typowy dla Newmana zestaw instrumentów (skrzypce, ciepły fortepian, na którym gra sam kompozytor, dzwoneczki i inne pomniejsze elementy perkusyjne) z syntezatorami, elektronicznymi eksperymentami, agresywną perkusją, bitami oraz okazjonalnymi wokalizami żeńskimi, które tym razem również wygenerowano komputerowo. Co jednak ważne, takie połączenie działa – zwłaszcza na dużym ekranie, szczególnie w scenach bazujących na stricte audio-wizualnej symbiozie. Niekiedy przywołują one ducha wspomnianego wcześniej „WALL·E”, innym razem pachną rozwiązaniami z niedawnego „Spectre” (casus energicznego „Looking for Wrong” z nieśmiało zarysowanym udziałem chóru).
Na płycie jest już nieco gorzej jeśli idzie o odbiór poszczególnych ścieżek. I to nie tylko dlatego, że w nasze ręce została oddana pełna ilustracja, czyli niemalże 70 minut materiału. Tradycyjnie sporo utworów poza kontekstem się po prostu nie sprawdza, na zmianę stanowiąc odrobinę nużące/męczące doświadczenie, bądź też zwyczajnie niezauważalny, szybko przemykający przez nasze uszy kawałek filmówki (acz każdy z nich oferuje coś nowego i nie stanowi jedynie pustego wypełniacza przestrzeni!). Cóż jednak poradzić, skoro taki już urok tego gatunku, który wespół z wizualizacjami niemal zawsze, chociażby podświadomie, przyciąga nas ku sobie, a pozostawiony sam sobie bywa już problematyczny w przyswojeniu.
Poza kilkoma highlightami całej pracy, po które odsyłam już do wrażeniometru, jak zwykle udało się Newmanowi także „End Title”, będące atrakcyjnym kąskiem dla każdego melomana. W ogóle zresztą po dość nierównym, wymagającym cierpliwości środku albumu – warto nadmienić, iż nie ułożonego chronologicznie – wieńczące go motywy potrafią znowu zauroczyć. Trochę szkoda, że podczas seansu ich wydźwięk odrobinę zabija wrzucona nieco od czapy na napisy końcowe piosenka grupy Imagine Dragons, która promuje film. Zapodana w kompletnie innej, krzykliwej stylistyce, wyraźnie kłóci się z wypracowanym samoistnie przez Newmana, specyficznym klimatem. Ten niewielki kiks dodatkowo uwypukla zbyt szybki, jakby urwany finał filmu Tylduma.
Nie da się ukryć, że „Passengers” jest ilustracją, w którą należy się wgryźć, aby wyłapać wszelkie smaczki i móc pisać o pełnej satysfakcji. Czyli zrobić coś, na co zdecydują się głównie fani maestro, względnie osoby wyjątkowo zafascynowane działaniem jego muzyki w filmie. Zresztą jej podstawową rolę trudno przecenić, gdyż w każdym niemal aspekcie wypada wzorowo. Niemniej także na płycie warto po nią sięgnąć i przynajmniej spróbować dać się porwać fikuśnym dźwiękom Toma Newmana. Jako miłośnik kompozytora jestem bardzo ukontentowany jego dokonaniem – i to nawet biorąc pod uwagę fakt, że w kontekście całej jego twórczości nie stanowi ono żadnego novum. Choć wiem, że nie każdy podzieli mój entuzjazm.
Tylko trójeczka. Niby ładnie gra, ale to taka wydmuszka, z której nic nie wynika. Funkcjonalności filmowej jakoś specjalnie podważyć się nie da, ale na płycie dłuży się w nieskończoność.
Zaletą tej ścieżki jest łączenie sfery ambientowej ze sferą orkiestralną. Poza tym w przeciwieństwie do wielu nowych produkcji wysokobudżetowych, ta potrafi wykazać się motywami, a nie dudnieniem orkiestry. Największa wada tej płyty to nadmierna długość.
Jest coś w tej ścieżce. Mimo zapożyczeń, pewną oryginalność czuć wyraźnie.