Reżyserem "Pożegnania z Afryką" był Sydney Pollack. Swojego czasu z wielkim żalem przyjąłem do wiadomości wieść o jego śmierci, gdyż Amerykanin był osobistością zdecydowanie nieprzeciętną. W Hollywood zapisał się głównie jako doskonały producent, który czego się nie dotknął zamieniało się najmniej w bardzo dobry film, lecz poza tym był reżyserem, któremu przez całą karierę udało się nakręcić aż 21 filmów, z których kilka zapisało się wielkimi literami w historii. Jednak Pollack nie był jedynie reżyserem/producentem, był także aktorem (i to całkiem niezłym). Udowodnił to między innymi w takich filmach jak "Oczy szeroko zamknięte", "Mężowie i żony", czy też w niedawnym "Michaelu Claytonie".
"Pożegnanie z Afryką" to film nakręcony na podstawie zapisków i autobiografii duńskiej pisarki, Karen Blixen (piszącej pod pseudoniem Isak Dinesen), która poślubiwszy swego kuzyna – szwedzkiego barona Brora von Blixen-Finecke – wyjechała do Kenii, by osiedlić się tam i uprawiać kawę. Filmowa historia skupia się na małżonkach, którzy zawarli małżeństwo z rozsądku, nie miłości oraz poszukiwaniu przez nich prawdziwych uczuć. Liczne zdrady męża doprowadzają do separacji i rozwodu, a także do pięknej i namiętnej, choć bardzo luźnej relacji między Karen, a amerykańskim pilotem Denysem Hattonem. Historia nakręcona z rozmachem, nawiązująca do wielkich melodramatów lat minionych, od razu zjednała sobie wielu zwolenników i pozytywne recenzje zarówno krytyków, jak i widzów. Obraz zrobił ogromną furorę wśród członków Akademii, która nominowała go w aż jedenastu kategoriach – w tym za najlepszy film, reżyserię i aktorkę pierwszoplanową. Ostatecznie zdobył 7 statuetek. Jedna z nich przypadła twórcy muzyki, Johnowi Barry'emu, dla którego była to już czwarta (z pięciu) nagroda w bogatej karierze. Tym samym ilustracja ta stała się, obok "Tańczącego z wilkami" i serii o 007, najbardziej rozpoznawaną muzyką mistrza.
Początkowo panowie Pollack i Barry nie mogli dogadać się, co do kształtu muzyki. Reżyser naciskał, aby kompozycje przesiąknięte były etniką i muzyką charakterystyczną dla miejsca, tak by widz nie miał wątpliwości, gdzie dzieje się akcja. Kompozytor nie podzielał opinii reżysera twierdząc, że zadaniem muzyki nie powinno być wskazywanie miejsca akcji, lecz wnikanie w głąb bohaterów i opisywanie skomplikowanych relacji, jakie pomiędzy nimi zachodzą. Reżyser ugiął się w końcu, dając maestro carte blanche co do kształtu finalnej ilustracji.
Sekwencja scen podróży państwa Blixen z początku filmu wiele straciłaby, gdyby wraz z nią nie rozbrzmiewały dźwięki wspaniałego tematu przewodniego zawartego w utworze "Main Title (I Had a Farm In Africa)". Ten niezwykły temat, rozpisany na powolne i dostojne smyczki wspomagane w tle przez instrumenty dęte, w istocie genialnie podkreśla niesamowite piękno otwartych przestrzeni w Kenii, malowniczych ujęć sawanny, po której kroczą stada zwierząt. Utwór ten wprowadza słuchacza w zachwyt nad romantycznym, wręcz poetyckim stylem komponowania Barry’ego, który to rozkwitł w latach 80. przy okazji takich obrazów jak "Frances", "Podnieść Titanica" czy – już odrobinę późniejszy – "Tańczący z wilkami".
Drugim tematem występującym w filmie jest motyw głównej postaci – Karen. Utrzymany w duchu poprzedniej kompozycji, temat ukazuje bohaterkę jako osobę romantyczną, spokojną, posiadającą niezwykłą zdolność zjednywania sobie ludzi. Niezwykle subtelnie odegrany na flecie, czy też fortepianie w późniejszych wariacjach, wspomagany jak zwykle delikatnymi smyczkami w tle. Jest to jedna z niewielu ścieżek, podczas której słuchania jestem w stanie wyobrazić sobie artystów leniwie wydobywających nuty ze swych instrumentów – w istnej harmonii, spokoju, bez jakichkolwiek zrywów przy przyśpieszeń. Muzyka najzwyczajniej w świecie po prostu płynie. Jest podniośle, ale także często kameralnie, jak np. w "Have You Got a Story for Me?". Niezwykle piękny fortepian, wygrywający temat Karen w scenie snucia niezwykłej opowieści o fikcyjnym panie Cheng Huanie, którą to opowieścią zachwyciła Denysa, rozpoczynając niejako niezwykły romans, jaki wywiąże się później między nimi.
Utworem, z którego bije najwięcej nieokiełznanego optymizmu jest "Safari". Mimo, że ma niezwykle podobną budowę, co poprzednie utwory, to jednak wyróżnia się na tle całej ścieżki. W dalszej części wspomniany optymizm nabiera znamion dziwnego napięcia, a może jakiegoś skrywanego lęku? By się tego dowiedzieć trzeba jednak sięgnąć do filmu. Kolejnym ciekawym utworem jest "Karen’s Journey / Siyawe", w którym to po raz pierwszy i jedyny pojawia się motyw etniczny. Ma to miejsce w trakcie podróży Karen – spotyka na swojej drodze biegnących w jej kierunku, uzbrojonych po zęby członków plemienia, któremu udało się zachować cechy indywidualne, nie dotkniętym cywilizacyjnym postępem. Muzyka po raz pierwszy nabiera cech pierwotnych tylko dlatego, że biali ludzie zetknęli się z prawdziwą Afryką, nietkniętą kolonializmem, wolną od jakichkolwiek granic.
Nikt raczej nie wybaczyłby mi, gdybym na koniec nie wspomniał o zdecydowanie najlepszym utworze na płycie, jakim jest "Flight Over Africa". Ilustrujący szerokie panoramy Afryki, jej otwarte przestrzenie z perspektywy romantycznego lotu samolotem. Wyjątkowości utworowi nadaje subtelny chórek żeński, który podkreśla delikatność i kruchość natury w tak niezwykłym, że wręcz niematerialnym wydaniu.
Muzyka Johna Barry’ego do "Pożegnania z Afryką", to na dzień dzisiejszy klasyka, a wręcz nawet i legenda. Wskazywana jest jako najmocniejsza strona filmu i powiem szczerze, że tak faktycznie jest. W połączeniu z obrazem tworzy idealną parę, która doskonale wie jak poruszyć uczucia widza. Jest także niezwykle harmonijna, melancholijna i liryczna – piękna sama w sobie. Zapewnia to także rewelacyjna tematyka kompozycji oraz ich niezwykły klimat. Jednak ilustracja ta jest kwintesencją stylu kompozytora. Nie doświadczymy tu nic przełomowego czy nadzwyczajnego – po prostu otrzymujemy starego, dobrego Barry’ego w najlepszym wydaniu, który po raz kolejny stworzył spokojną ilustrację. Ta w pełni doceniona będzie jedynie przez najwrażliwszych, o romantycznym podejściu do życia. Zdecydowanie doceniam i polecam.
Main Title, Safari, Flying Over Africa, End Title i może jeszcze Karen’s Journey – poezja. Reszta brzmi dobrze raczej w filmie, bo na płycie całościowo potrafi przynudzać, choć szczęśliwie album nie jest długi. 4,5 za całokształt. A i Oscar w sumie zasłużony, nawet jeśli przyjąć, iż „Agnes of God” Delerue robi niepomiernie większe wrażenie po latach.