Nicolas Winding Refn jest obecnie jednym z najbardziej intrygujących twórców kina. Reżyser ten fascynuje swoim wielce autorskim stylem o unikalnym, mrocznym klimacie, a jednocześnie odrzuca powolną, niekiedy aż do przesady narracją, niewygodnymi scenami i w końcu niejasną, pełną symboliki fabułą. Znakomitym tego przykładem jest właśnie „Tylko Bóg wybacza”, który mocno podzielił widzów – także w kwestii muzycznej.
Za oprawę, podobnie jak przy poprzednim filmie Duńczyka, odpowiada Cliff Martinez. Taki wybór nie dziwi nie tylko przez wzgląd sukcesu „Drive”. Maestro doskonale bowiem czuje poetykę Refna i choć jest to dopiero ich druga wspólna produkcja, to można chyba pokusić się o stwierdzenie, iż został nadwornym muzykiem reżysera. Ewentualna rezygnacja z dalszej kolaboracji byłaby dziwna, gdyż jest ona bardzo owocna dla obu panów, pozbawiona wielu problemów, jakie zachodzą na tej linii we współczesnym Hollywood, a przy tym także, przynajmniej dla Martineza, niezbyt wymagająca technicznie.
Kompozytor nie tyle jednak stoi w miejscu, co zwyczajnie nie opuszcza swojej ‘comfort zone’. „Only God Forgives” różni się więc od „Drive”, a zarazem pozostaje wystarczająco zbliżone doń, by można było mówić o unikalnym, pełnym zadziwiająco prostej ekspresji duecie. Przy czym „…Bóg…” zdaje się być ciekawszym, bardziej dopracowanym i ekstrawaganckim doznaniem.
W obu tytułach otrzymujemy specyficzną mieszankę skwapliwie dobranych do obrazu piosenek oraz score’u Martineza. Ale o ile w „Drive” utwory śpiewane stanowiły jedyną atrakcję albumu, a na ekranie pełniły wyłącznie rolę estetycznego dodatku, tak w OGF wywodzą się bezpośrednio z fabuły, znacząco ustępując przy tym ilustracji, także i na płycie. Co ciekawe, w obu filmach ich ilość jest zbliżona – w „Drive” mieliśmy cztery piosenki plus czysto narracyjne „Tick of the Clock” (potem fatalnie wykorzystane również w sequelu „Taken”). Tutaj mamy jedną piosenkę mniej. Dużo zależy więc od ekspozycji, co jest o tyle ironiczne, że w „Only God Forgives” brzmią one bardzo egzotycznie, nawet jeśli same w sobie są kiczowate i proste, a ich filmowa prezentacja niecodzienna, początkowo wywołująca humorystyczny efekt i trudna do zapomnienia (karaoke śpiewane przez bohaterów w wolnym czasie). Na płycie tracą jednak ten efekt (poza finalnym, obecnym także w zwiastunie filmu, hipnotyzującym spokojem „You're My Dream”), stając się li tylko osobliwymi przerywnikami.
Na tym tle wybija się więc muzyka Martineza, która w „Drive” była jedynie tłem – pełnym nietypowej atmosfery, ale jednak nie zapadającym specjalnie w pamięć i nie stanowiącym o sile filmu, a na krążku będącym nie do przejścia underscorem. W „…Bogu…” ta atmosfera jest jeszcze cięższa, a dzięki sugestywności obrazu (oraz okazjonalnym wkładzie twórczym Gregory’ego Tripi i Maca Quayle’a, którzy w różnych rolach wspomagają Martineza od kilku lat) przykuwająca uwagę nie tylko magnetyzmem, ale i większą w stosunku do poprzednika emocjonalną intensywnością.
Owszem, to dalej nie jest łatwa w przyswojeniu muzyka – posiada wiele zimnych, wręcz drętwych, bo nie wywołujących wrażenia fragmentów. Znajdziemy tu też wspomniany underscore, który bez kontekstu nie ma racji bytu, a przy tym charakteryzuje się sporą monotonnością i jednolitym brzmieniem (dającym się we znaki głównie w długaśnym „Ladies Close Your Eyes”). Ale tam, gdzie „Drive” zwyczajnie nudził oraz męczył, tam OGF intryguje i bez problemu potrafi wciągnąć słuchacza dźwiękami ambientu.
Duża w tym zasługa prezentacji materiału – score nie jest, jak w „Drive”, odseparowany od piosenek, a miesza się z nimi – oraz większej różnorodności tematycznej. Choć Martinez rzadko (o ile w ogóle) ucieka się tu do pełnoprawnych tematów i ogólno pojętej tematyki, to nie poprzestaje jedynie na budujących klimat, przenikliwych nutach syntezatorów, nawet jeśli te na pierwszy, a nawet i drugi rzut ucha przeważają. Tym samym nie brak tu zarówno pulsujących, niemal klubowych rytmów, trafnie oddających naturę Bangkoku, jak i agresywnego action score’u, który potrafi zaimponować swą mocą zwłaszcza w efektownym finale. A tu i ówdzie majaczy jeszcze delikatna, oczywiście także miarowa liryka (przywołująca na myśl „Memento” lub „Solaris”), która przynosi chwilę miłego wyciszenia…
Nie dziwi mnie, iż większość melomanów wynosi z „Only God Forgives” jedynie dziwaczne, złowrogo narastające ‘efekty dźwiękowe’ z równie osobliwych wizji głównego bohatera (takie, jak w otwierającym album utworze tytułowym lub „Do As Thou Will”). Nie zmienia to jednak faktu, iż ścieżka ta oferuje znacznie więcej, niźli tylko posępną atmosferę nieprzeniknionego (tła). Jej określony rytm i nieprzyjemne nuty nie nadają się co prawda na niedzielne, rodzinne popołudnie, ale ostry charakter i konsekwentnie budowany, gęsty klimat skutecznie nadrabiają wszelkie mankamenty, sprawiając, iż w rezultacie jest to wyjątkowa pozycja, z którą warto się zapoznać – choć lepiej w samym filmie, niż poza nim…
P.S. Soundtrack wydano także w formie Deluxe, na którym znajduje się 6 dodatkowych utworów, co przekłada się na ponad 20 minut muzyki więcej.
Chyba najatrakcyjniejsza praca Martineza i jeden z lepszych i ciekawszych scorów 2013.
Martinez dał czadu!