Każdy artysta ma w swojej twórczości dzieło szczególne, wyjątkowe, swoiste ‘naj, naj’. Dla geniusza kina, jakim był Sergio Leone, takim opus magnum okazał się… ostatni film w karierze. Po części oparta na powieści Harry’ego Greya, produkcja ta była na tyle olbrzymia i skomplikowana, iż jej burzliwa historia wciąż się ciągnie. Ekranowy debiut pięknej Jennifer Connelly dopiero co został zaprezentowany w pełniejszej, odrestaurowanej wersji, a już krążą plotki o kolejnych odnalezionych scenach, które mają go jeszcze bardziej przybliżyć do pierwotnego zamysłu reżysera.
Zdawać by się mogło, że liczne cięcia i kolejne warianty OUATIA odbiją się również cieniem na muzyce. Ilustracja wielkiego Ennio Morricone – dobrego przyjaciela Leone – od dawna żyje jednak własnym życiem, które okazuje się bardzo przychylne melomanom. Okrzyczana niemal z miejsca arcydziełem, kompozycja od samego początku dostępna była w podstawowej, trwającej blisko 50 minut płycie. Mało, jak na blisko 4-godzinny fresk. Ale też i nikt nigdy nie wołał o więcej, gdyż jest to czas całkowicie satysfakcjonujący, skupiający w sobie wszystko, co najważniejsze w danych nutach.
Mimo to, w latach 90. słuchacze otrzymali dokładkę w postaci zremasterowanej edycji specjalnej. Ta zamyka się już w 75 minutach i proponuje cztery wcześniej nie publikowane utwory, które stosownie umieszczono na samym krańcu krążka. Dwie z nowych ścieżek, to luźne pomysły aranżacyjne, jakich w filmie w ogóle nie wykorzystano, o czym informuje już ich nazewnictwo. Do kompletu dostajemy jeszcze alternatywną, tymczasową wersję tematu „Poverty”, która od oryginału różni się drobnostkami, oraz długaśną suitę, czyli standardowy – i generalnie zbędny – zbiór głównych pomysłów. Zatem bez szału i, co ważniejsze, bez drastycznych zmian względem odbioru tej, uznanej już, partytury.
A ta wciąż doskonale opiera się upływowi czasu, bowiem brzmi równie świeżo i cudnie, jak w dniu premiery. Duża w tym zasługa nie tylko doświadczenia i wyczucia maestro, którego nuty zachwycają już od pierwszych taktów otwierającego album utworu tytułowego, ale również obecności dwojga znakomitych solistów. Co prawda wokalizy Eddy Dell'Orso stały się u włoskiego mistrza niejakim standardem, ale to właśnie tutaj osiągają swoiste apogeum wieloletniej współpracy, która potem stała się coraz bardziej sporadyczna, rwana.
Jak na ironię zresztą, kluczowe dla OUATIA „Deborah's Theme”, w którym głos Dell'Orso pojawia się po raz pierwszy, to mocno wyciszony, niemalże eteryczny fragment, jaki początkowo łatwo przegapić w zalewie bardziej energicznych lub charakternych motywów. Oryginalność także nie jest jego mocną stroną – przypominająca „Dawno temu na Dzikim Zachodzie” melodia do samego końca miała problem z akceptacją Leone, właśnie z powodu wtórności. Jednocześnie jest to odrzut z innego projektu Morricone. Szczęśliwie nie można odmówić mu piękna oraz emocjonalnej szczerości, które porywają melomańskie serce – szczególnie w późniejszej, atrakcyjniejszej i ciekawszej aranżacji, „Friendship & Love”.
Niezaprzeczalną wizytówką ilustracji jest natomiast fletnia Pana samego Gheorghe’a Zamfira, która wpierw stanowi wprowadzenie i klamrę dla – generalnie wesolutkich, bo skąpanych w frywolnym jazzie – „Childhood Memories”, a następnie przeszywa na wylot duszę w absolutnie doskonałym, przejmującym „Cockeye's Song”, w którym bezbłędnie spaja się z wokalem Dell'Orso. Duet ten tworzy małą perłę tej kompozycji, której siła oddziaływania z pewnością góruje nad resztą tematów, acz oczywiście nie przytłacza ich kompletnie.
Ważną, być może nawet najważniejszą częścią tej ścieżki dźwiękowej, jest z kolei „Amapola”. Kilkukrotnie powracający i finalnie łączący się z „Deborah's Theme” kawałek jest w rzeczywistości adaptacją piosenki Josepha Lacalle, „Pretty Little Poppy” z 1924 roku. Stąd właśnie ta salonowa powściągliwość, szyk i wdzięk obecny w nutach, jakie niezależnie od materiału oryginalnego stały się klasą samą w sobie, jak i klasyką muzyki filmowej.
Bez tych elementów składowych, praca wielkiego Ennio z pewnością nie miałaby tej samej siły oddziaływania, nie byłaby kompletna, a być może nawet nie stałaby się arcydziełem. Nie byłaby też jednak pusta, bo choć na dłuższą metę compositore italiano nie proponuje nam tu nic nowego, utrzymując pewien wypracowany standard, a i w dodatku nie porywa tematycznym bogactwem, to jest na czym ucho zawiesić. Wspomniane już „Poverty”, figlarne „Friends” w dwóch odsłonach, czy też bardziej ponure „Childhood Poverty” to zdecydowanie najwyższa półka prac Morricone, nawet jeśli maestro wystrugał ją z tego samego drewna, co zawsze.
Mimo legendarnego statusu nie jest to zresztą pozycja idealna płytowo. Podczas odsłuchu daje się odczuć wysoka powtarzalność oraz jednostajność materiału. W tymże trafiają się także drobne kiksy. Mam tu na myśli głównie „Prohibition Dirge” i „Speakeasy” – skoczne jazzowe kawałki mają oczywiście związek z filmem i czasami, w których rozgrywa się akcja, a i wnoszą nieco życia do reszty kompozycji. Niemniej nie do końca doń pasują, potrafią kompletnie wybić – nie tyle z rytmu, bo ten jest ich ostoją, co ze skrzętnie budowanego klimatu. O nagłej różnicy w zmianie nastroju i rozstrzale w decybelach nie wspominając.
Podobne minusy nie są jednak w stanie położyć się cieniem na ogólnym wrażeniu, jakie pozostawia po sobie „Once Upon a Time in America”. A to jest, rzecz jasna, niezapomniane, gdyż jest to jedna z tych pozycji, które są wielkie nie tylko z nazwy, i które dostały się do kanonu nie bez przyczyny. Osobiście nie znam nikogo, kto zbyłby tą ścieżkę wzruszeniem ramion. Z drugiej strony, nie znam także nikogo, kto jej nie zna. A to sprawia, że cały powyższy tekst, jak i ocena, to jedynie formalność. Lecz, jak rzadko kiedy, wielce przyjemna i satysfakcjonująca…
P.S. W samym filmie wybrzmiewa jeszcze kilka utworów źródłowych: „God Bless America” Irvinga Berlina w wyk. Kate Smith, „Summertime” George’a Gershwina, „Night and Day” Cole’a Portera, „Yesterday” The Beatles, „La Gazza Ladra” Rossiniego oraz „St. James Infirmary Blues” Irvinga Millsa.
0 komentarzy