Mimo dość oryginalnej i, co ważniejsze, nie opartej na istniejącym wcześniej materiale wizji świata przyszłości, tegoroczny „Oblivion” okazał się wtórną i błahą błyskotką o wątpliwej jakości. O ile jednak strona wizualna potrafi się jeszcze obronić, sprawiając zwykłą przyjemność z obcowania z nią i pozwalając puścić fabularne bolączki w… niepamięć, tak już sfera audio miała spory problem z uniknięciem miażdżącej krytyki.
Odpowiedzialny za nią Anthony Gonzalez, kryjący się za osobliwym skrótem M83 (od nazwy galaktyki Messier 83 w gwiazdozbiorze Hydry), wpierw rozpalił nadzieje próbkami opublikowanymi w sieci, a potem zwyczajnie im nie sprostał. Jego ścieżka dźwiękowa to w ostatecznym rozrachunku marna kalka stylu z poprzedniego filmu Kosinskiego, „Tron: Legacy”, a więc pracy już samej w sobie wystarczająco wtórnej – co gorsza, kalka płaska, bez wyrazu i charakteru, jaki cechował dokonanie Daft Punk. Na domiar złego, w przeciwieństwie do swoich poprzedników, Gonzalez praktycznie rozminął się z filmem, tworząc dziełko, które wespół z obrazem nie tworzy nowej jakości i solidnej jedności, choć w oderwaniu odeń okazuje się całkiem zjadliwym kawałkiem elektroniki.
Ten dysonans doskonale słychać nawet po czasie, jaki pozwolił ścieżce i melomanom ochłonąć. Podczas gdy, kultowa już, muzyka francuskiego duetu z miejsca okazała się hitem, w kinie błyszczała, tworząc niezapomniany klimat poszczególnych scen, a po latach wciąż słucha się jej znakomicie, tak „Oblivion” po pół roku od premiery dalej budzi wątpliwości i pozostawia dużo do życzenia…
A trzeba przyznać, że jest to tytuł, jaki doczekał się solidnej bazy wydań. Oprócz podstawowego i limitowanej edycji winylowej, wypuszczono także wersję Deluxe, na której znajduje się aż 13 utworów więcej (łącznie prawie dwie godziny kompozycji!). Biorąc jednak pod uwagę, iż ten dodatkowy materiał nie wnosi wiele do wartości i odbioru ścieżki, postanowiłem oprzeć się na zwykłym krążku, który już sam w sobie cierpi na nadmiar kiepskiego materiału. Niech świadczy o tym fakt, iż ze wspomnianego wydanka Deluxe udało mi się zmontować solidny, zgrabny i całkiem nieźle się słuchający, ponad 40-minutowy album, który uważam za absolutnie optymalną prezentację tej muzyki. Tymczasem wersja podstawowa zawiera jej niemal 30 minut więcej i jest to czas zwyczajnie zmarnowany.
Nie można jednak być całkowicie uprzedzonym do kompozycji M83, bowiem ta posiada kilka świetnych, hipnotyzujących fragmentów, których nawet mimo oczywistych wad słucha się doskonale. Takie jest już drugie na płycie „Waking Up”, w którym wyraźnie słychać jakiś pomysł na ilustrację – jest to zresztą motyw niejako ją definiujący, a przy tym jako jeden z nielicznych autentycznie zapadający w pamięć i jednoznacznie kojarzący się z filmem. Wtórują mu, nieznacznie tylko gorsze „Earth 2077”, „Fearful Odds” oraz „Canyon Battle”, w którym czysty fun zaczyna się już jednak mieszać z dużą topornością brzmienia. Ta ostatnia cecha przeważa także w innych utworach akcji, jak „Odyssey Rescue”, „Ashes of Our Fathers”, czy w końcówce „Radiation Zone”, wobec czego trudno mi je całościowo zaliczyć do autentycznie najlepszych momentów płyty.
Tymi pozostają niezmiennie te najwcześniej przez twórcę ‘obnażone’, a więc genialne w swej prostocie „StarWaves” – dla mnie opus magnum tej pracy – oraz końcowa piosenka. Jak na ironię ich potencjału także nie wykorzystano w pełni – „StarWaves” w filmie praktycznie nie istnieje, kompletnie nie pasując do sceny basenowych uniesień i brzmiąc jak podkład do czegoś znacznie lepszego, ciekawszego, albo i nawet kompletnie autonomicznego, jakby w ogóle nie stworzono go z myślą o kinie. Ot, taki piękny kaprys. Z kolei w wieńczącym całość tytułowym hicie, głos Susanne Sundfør został bezmyślnie oszpecony przez komputer, co bynajmniej wokalistce nie służy, nawet jeśli nie psuje totalnie „Obliviona”.
Ostatecznie, z czasem i kolejnymi taktami ten psuje się sam. Początkowa frajda i niejaka fascynacja ulega rozwodnieniu, co ciekawsze pomysły ustępują beznamiętnej bibliotece sampli, poszczególne fragmenty zlewają się w jedno, a brak charakteru, zróżnicowania oraz pazura w zbyt wolno mijających utworach sprawia, że od nadmiaru materiału potrafi rozboleć głowa, a w uszach automatycznie włącza się znieczulica. Trudno jest się też w nim odnaleźć i odpowiednio ułożyć go sobie w głowie, gdyż poza paroma wyjątkami jest to score bez ekranowej tożsamości, że o charyźmie nie wspomnę.
Generalnie nie jest to więc zła muzyka, a i ma mocne momenty, do których ochoczo wracam, i które sprawią, że nie zostanie, ot tak, kompletnie zapomniana. Ale jest za mało filmowa, a za bardzo nijaka, by były to ciepłe, pełne ekscytacji wspomnienia. Raczej mętna świadomość istnienia danego bytu…
O rany co za gniot. Taka muzyka zdecydowanie nie dla mnie.
Utwór końcowy fenomenalny! Reszty przyjemnie się słucha a obrazowi dodaje klimatu. Choć sam film fatalny
Nie da się ukryć, że całość jest trochę nużąca, ale jak dla mnie zawiera wystarczająco dużo świetnych elementów, aby zaliczyć ją jako udany soundtrack.
Kilka świetnych utworów, muzyka dobrze dopasowana do filmu.
fearful odds
spokojna scieżka dźwiękowa polecam przed pracą 🙂