Początek filmu jest obiecujący. Ekscytującemu prologowi w bondowskim stylu towarzyszy energiczny, a zarazem niejednoznaczny utwór. Jego szczególna, chłodna atmosfera podkreślona została powtarzalnym, miękkim akompaniamentem gitary i smętnym fortepianowym motywem. Nawet później, gdy instrumenty perkusyjne podkreślają już rosnące napięcie, pozostawia on specyficzną nostalgiczną mgiełkę.
Nie jest to może najoryginalniejsze otwarcie. Pojawiają się obowiązkowe smyczkowe ostinata, napięcie buduje rytmiczna powtarzalność. Sentymentalny temat wpada jednak w ucho, z czasem robi się rzewnie emocjonalny, a perkusja ma niewiele wspólnego z bezmyślnym łupaniem. W filmie działa to perfekcyjnie. Wciąga i natychmiast nadaje opowieści odpowiedni rytm. Utwór nieźle radzi sobie także na płycie, stanowiąc obiecujące wprowadzenie.
Później już tylko raz kompozytorowi Marco Beltramiemu i reżyserowi, Rogerowi Donaldsonowi, udaje się wywołać podobny efekt. Utwór „Natalia”, który towarzyszy świetnie zrealizowanej scenie wykradania cennych informacji, pomaga utrzymać widza na krawędzi fotela. Rozbudowuje ona i dynamizuje gitarowy akompaniament z „Take Orders”, tworząc gęstą rytmiczną fakturę. Potem można smakować ilustracyjną pomysłowość, gdzie dominują nie tylko elektroniczne bity, ale także niskie rejestry fortepianu. Na koniec znalazło się nawet miejsce na zgrabną tematyczną miniaturkę.
Niestety im dalej w film, tym gorzej. Donaldson najwyraźniej szybko nasycił się muzycznie, gdyż z czasem ścieżkę dźwiękową dawkuje znacznie ostrożniej. Można to też zauważyć, spoglądając na listę utworów na płycie ze ścieżką dźwiękową. Znajdziemy tam sporo materiału z początku obrazu, równie dużo z samego zakończenia, ale środek świeci pustkami. Dzieje się tak zresztą nie tylko pod względem samej liczby utworów, ale także ich jakości.
Z czasem muzyka staje się bowiem bardziej skupiona i ilustracyjna. Na płycie znajduje się więc sporo dźwiękowego miału. „November Man” stanowi przykład fatalnego montażu. Wydanie nie tylko jest dużo za długie, ale także nieuporządkowane. Obok siebie znajdują się utwory bardzo krótkie i potwornie rozciągnięte. Ich rozmiaru zresztą nic nie uzasadnia. Dziewięciominutowe „Mira, Mira on the Wall” ma może minutę względnie ciekawego materiału.
Całkiem dobre fragmenty na przemian nerwowej i sentymentalnej muzyki utopiono też w monstrualnym „Run from Mason”. Tego utworu szczególnie szkoda, gdyż momentami operuje zaskakująco szlachetnym, eleganckim rozmachem. Jednak takie skonstruowanie płyty sprawia, że słuchacz otrzymuje połacie nudy gdzieniegdzie ożywianej znakomitym tematem głównym. W ten sposób można przeoczyć chociażby zgrabny temat miłosny w „Mason Scores”, znów nietypowo rozegrany gitarą.
Końcówka wprowadza natomiast trochę pełnokrwistej muzyki akcji. Po raz pierwszy daje się odczuć wpływy Hansa Zimmera („Confession”). Poza tym pojawia się sporo energicznego hałasu, efektywnego, ale bałaganiarskiego. Finał tonie zaś w zimmerowskim sentymentalizmie z eterycznym fortepianem i patetycznymi smyczkami. Zgrabnym zamknięciem okazuje się natomiast „End Credits” z rozrywkową aranżacją głównego tematu. Beltrami wydobywa z niego bondowską szykowność i piosenkową chwytliwość.
Ogólnie rzecz biorąc, trudno zarzucić coś jego muzyce w kontekście filmu. Donaldson utrzymuje chłodny, gorzki nastrój rodem z kolejnych adaptacji powieści Johna Le Carrè, ale dysponuje bardziej efektowną fabułą. Beltrami dobrze się w tym odnajduje. Tematem głównym przemyca odpowiednią dawkę jesiennego sentymentalizmu, a fachową, choć tylko na początku faktycznie interesującą, muzyką akcji radzi sobie z sensacyjnością opowieści.
W tym gatunku doprawdy trudno oczekiwać fajerwerków. „November Man” jest porządnym kinem i dostał porządną ścieżkę dźwiękową. Taką, po którą chce się sięgnąć po seansie. Niestety producent serwuje słuchaczom ponury zwrot akcji – koszmarne wydanie dobrej muzyki. Gdyby skrócono całość o dwadzieścia minut, bez wahania postawiłbym mocne trzy. Niestety w tym przypadku więcej znaczy mniej.
P.S. Początkowo napisom końcowym towarzyszy poniższy utwór.
Oceniam jedynie płytowo i jest to niestety zawód. Przeciętna do bólu muzyka.