Kolejna zapomniana komedia, kolejna składanka muzyczna, kolejna pozycja w dorobku Michaela Kamena, której przydałoby się jakieś odrębne, limitowane wydanie. Tak można w dużym skrócie podsumować „Nothing But Trouble” – standardową, acz podlaną horrorem zgrywę przełomu lat 80. i 90. ubiegłego stulecia, z mega gwiazdami ówczesnej komedii amerykańskiej (Chevy Chase, John Candy i odpowiadający za skrypt Dan Aykroyd, dla którego był to też debiut reżyserski) oraz słodko młodziutką Demi Moore w obsadzie.
Na płycie od Warnera dominują rzecz jasna piosenki – w taki lub inny sposób przewijające się przez film. Dziewięć przebojów, z których niemal każdy reprezentuje odrębny gatunek – od rocka po country – to miks co prawda zjadliwy i zbliżony akustycznie, ale nijak nie zapadający w pamięć. Poszczególnych fragmentów słucha się dobrze, bo w większości są chwytliwe i bardzo taneczne, a część z nich to dobrze już znane klasyki („The Good Life”, „Big Girls Don't Cry”), które spełniają swą rolę tak w filmie, jak i na krótkim, bo niespełna 40-minutowym krążku. Ale całość ani razu nie wychodzi ponad średnią soundtrackową.
Podobnie, jak w przypadku „The Great Outdoors”, tak i tu krążek zdominowało ego Aykroyda, który raczy nas tym razem swoimi… raperskimi próbami, które uskutecznia zarówno pod szyldem swej grupy Elwood Blues Revue, jak i w parze z legendą gatunku, Tupaciem Shakurem, który zresztą wyprodukował album. Oprócz niego rapuje też formacja Digital Underground, zaliczająca nawet gościnny występ w filmie, z przerobionym na tą okazję marszem ślubnym („Tie The Knot”). Wszystkie te fragmenty to jednak zdecydowanie najsłabsze pozycje na płycie, które niespecjalnie pasują do reszty, a same w sobie wypadają już dziś dość śmiesznie, by nie powiedzieć słabo.
Natomiast jedyny utwór ilustracyjny pozostawiono na deser. Wieńcząca płytę „Valkenvania Suite” (nazwa pochodzi od pierwotnego tytułu fabuły oraz miejsca akcji) to szczęśliwie wart uwagi urywek partytury Kamena – z jednej strony prezentujący wszelkie charakterystyczne dla tego kompozytora elementy (potężna sekcja dęta, smyczki, pełnoorkiestrowe brzmienie, duch wielkiej przygody), a z drugiej proponujący fajne, niebanalne eksperymenty, jakich próżno szukać w innych tytułach dyskografii maestro. Tym bardziej szkoda więc, że te cztery minuty materiału, to wszystko, co ujrzało do tej pory światło dzienne. Biorąc jednak pod uwagę niezbyt przychylne opinie o filmie, jego potężną klapę finansową oraz nikłą popularność, w chwili obecnej można zapomnieć o czymś więcej.
Wobec powyższego nie widzę żadnego sensu w polecaniu tej płyty komukolwiek innemu, jak tylko zatwardziałym fanom kompozytora (którzy rzeczoną suitę bez problemu mogą odsłuchać w Internecie) oraz filmu (część w zaprezentowanych na albumie hitów odbiera się po seansie nieco lepiej). Ale nawet i oni będą prawdopodobnie mocno rozczarowani jej zawartością.
P.S. A TUTAJ pełna lista wykorzystanych w filmie utworów.
0 komentarzy