Film "Nomad" to zrealizowana z rozmachem opowieść o bohaterstwie, odwadze, miłości i niezniszczalnej przyjaźni. Jest XVIII wiek, naród kazachski zaczyna się dopiero wykształcać, gdy na ich ziemie wkraczają dżungarscy najeźdźcy. Wybucha straszliwa wojna, która jednocześnie jest dla Kazachów obroną ojczyzny i walką o uzyskanie niepodległości. Film był kandydatem do nominacji do Oscara z Kazachstanu, ale nie jest to produkcja stricte kazachska – poza częścią obsady i pieniędzmi, produkcją (sam Milos Forman!) i dystrybucją także zajęli się Amerykanie. Wielkie wydarzenia historyczne w egzotycznym kraju za hollywoodzkie pieniądze… Kilkadziesiąt lat temu, do takiego obrazu muzykę napisał by zapewne Maurice Jarre. Czasy się jednak zmieniły i muzyczną ilustrację do "Nomada" powierzono mało znanemu włoskiemu kompozytorowi, Carlo Siliotto.
Gdy więc ogłoszono nominacje do tegorocznych Złotych Globów, w których to w kategorii "Najlepsza muzyka" pojawił się Siliotto ze ścieżką dźwiękową do "Nomada", świat zrobił głupią minę. Nie dość, że sam kompozytor do najpopularniejszych nie należy, to jeszcze obrazu Sergeia Bodrova praktycznie nikt nie znał. Film nie miał nawet amerykańskiej premiery, a tu takie wyróżnienie! Wyróżnienie, którego nikt nie miał prawa się spodziewać. I chociaż ostatecznie statuetka powędrowała do Alexandre Desplata za ścieżkę dźwiękową z "Malowanego welonu", wielki znak zapytania dotyczący score'u Siliotto pozostał. Trzy miesiące później mamy okazję wreszcie poznać zagadkową partyturę, dzięki Agencji Artystycznej MTJ, która sprowadziła do Polski, przeszło 70-minutowy soundtrack z "Nomada". Czas zadać pytanie, czy cały ten szum podniesiony na początku roku był uzasadniony?
Do tej pory Siliotto komponował raczej dla włoskiej kinematografii, co wcale nie było nic nie warte, bo udało mu się kilka razy współpracować z samym Morricone, który jak wiadomo nadal lubi tworzyć u siebie. Gdy już dostał się do USA, musiał marnować czas na "Punishera" i przekonać się o warunkach jakie narzuca Hollywood: małe budżety na oprawę muzyczną, wielkie ograniczenia – żaden kompozytor tego nie lubi. Nic dziwnego, że tak chętnie przyjmują oferty z Azji, gdzie pozwala się na znacznie więcej. Wszyscy wszak pamiętamy, jakie dzieło popełnił Klaus Badelt, gdy wzięli go do siebie Chińczycy ("Przysięga"). Także i Włoch dostał wolną rękę w swoim zadaniu, więc zebrał masę zespołów folkowych oraz Bułgarską Orkiestrę Symfoniczną i stworzył najdojrzalszą ze swoich partytur, choć nie pozbawioną wad. To trzeba jednak zaznaczyć, nie z winy kompozytora. Słuchając jej uświadamiamy sobie rozmach produkcji, tą magiczną epickość, bogactwo kulturalne Kazachstanu, które Siliotto oddał w swojej muzyce po mistrzowsku. Równocześnie jednak, w ciągu tych przeszło siedemdziesięciu minut, napotyka się na sporo momentów, gdy ma się już dość. Soundtrack ten jest stanowczo za długi.
Już pierwsze dwa utwory, "Kazakhstan 1710" oraz "Jungar Encampment", jasno określają kierunek w jakim podążył kompozytor. Stanowią rodzaj suity prezentujący nakład pracy, jaki Siliotto poświęcił w nadaniu muzyce etnicznego charakteru. Osiągnął go przez szerokie zastosowanie całej gamy bębnów wszelkiej maści, pięknego brzmienia Shehnai (rodzaj fletu), Kobiz (instrument smyczkowy), ustnych harf, a także śpiewów inspirowanych tradycyjnymi kazachskimi pieśniami (piękne "1000 Fires"). Pomimo takich starań, podobnie z resztą, jak w wypadku wspomnianej wcześniej "Przysięgi", słuchając partytury cały czas odczuwa się jej "amerykańskość", szczególnie w kompozycjach usytuowanych tematycznie między dramatem a akcją. Wynika to przede wszystkim z dość schematycznego wykorzystania orkiestry symfonicznej i nawiązań do… "Punishera". Przez długość partytury, można też odnieść nieciekawe wrażenie wtórności tematycznej. Siliotto do granic możliwości eksploatuje temat przewodni, pojawiający się po raz pierwszy w otwierającym partyturę utworze.
Oprócz "Punishera", podobieństw do innych partytur znajdzie się jeszcze kilka. Przewijają się tu fragmenty typowo morriconowskie (instrumentarium), zimmerowskie (utwory heroiczne), glassowskie (nawiązania do "Kunduna"), coś z Jarre'a (wykorzystanie tradycyjnych instrumentów – "Doktor Żywago") a nawet – zapewne nieświadoma – bliźniaczość do "Ogniem i mieczem" Dębskiego. "Husaria ginie" z partytury Polaka posłużyła tu za model action score'u. Zważywszy na tematykę, okres historyczny obejmowany przez film i podobne "europejskie" podejście do pisanej przez siebie muzyki, nie ma co się dziwić. Score z "Nomada" to mieszanina muzyki akcji, zawodzących pieśni, ograniczonych do minimum melodii lirycznych i – niestety – nachalnego w swojej ilości underscore'u, który ma więcej z wyrobniczo-rzemieślniczej pracy wypełniającej jedynie przestrzeń płyty. Jednakże, przy wszystkich swoich wadach, spełnia wyśmienicie swoją rolę, nieźle się go słucha i nie brakuje mu pewnego rodzaju emocjonalnej głębi. Można wyłączyć się na tą przeszło godzinę i nie przebudzić się później z bólem głowy. Gdyby tylko wydano tą muzykę lepiej, dłuższe utwory, mniejsza ich ilość, maksymalnie 55 minut, dałbym cztery nutki. A tak, pozostanę na trzech, ale z wielkim wykrzyknikiem.
Ja bym jednak wielki wykrzyknik zamienił w czwartą nutkę, to epicka, monumentalna ścieżka w Hollywoodzkim stylu z poprzedniej epoki, kojarząca mi się z „Lawrencem z Arabii” (czyli też z Jarrem). Temat główny jest znakomity, więc nie miałem poczucia jego nadużywania, a mocy i oddechu mogą Włochowi pozazdrościć specjaliści od epiki zza Oceanu. Świetna rzecz.