Darren Aronofsky od wielu lat marzył o przeniesieniu na ekran historii Noego. Jego dzieło nie wydaje się jednak bardzo starannie przemyślane. Dobre pomysły mieszają się z fatalnymi, intelektualna brawura z infantylną niefrasobliwością. Film budzi więc mieszane uczucia, ale dwóch atutów odmówić mu nie sposób – kreacji Russella Crowe’a i muzyki Clinta Mansella.
Obydwa przykuwają uwagę i wbijają w fotel. Przede wszystkim jednak robią wrażenie konsekwencją i starannością wykonania, które nie wykluczają efektowności i śmiałości wizji. Wprowadzają w artystyczną chaotyczność Aronofsky’ego myśl i porządek, a przy tym nie przytłaczają obrazu, nie obnażają bezlitośnie jego wad.
Clint Mansell ponownie zaprosił do współpracy smyczkowych mistrzów z Kronos Quartet i poszedł podobną, jak w poprzednich ich wspólnych dziełach, drogą. W pierwszej chwili uderza w „Noem” dzika agresywność. Chropowate dźwięki, krótkie, zdecydowane motywy, energiczne, wręcz bolesne frazy smyczków kreują obraz pełen okrucieństwa i posępnej, pierwotnej siły.
Oczywiście koresponduje to z wizją świata, który był tak przesiąknięty złem, że należało go doszczętnie zniszczyć. Stąd znaczna część ścieżki dźwiękowej jest ciężka, niezbyt przyjemna w odsłuchu. Brakuje jej nawet owej mrocznej chwytliwości, która uczyniła „Requiem dla snu” dziełem kultowym. Mansell nie boi się przytłoczyć ani drapieżnymi smyczkami, ani rozdzierającymi frazami dęciaków, ani depresyjnymi w swej miarowości uderzeniami perkusji.
Na szczęście pojawiają się momenty, które wpuszczają w ten ponury obraz nieco światła. Najmocniej w pamięć zapada olśniewający rozmachem finał „Make Thee an Ark”. Tradycyjna epickość miesza się tu ze słodką delikatnością. Sam utwór jest niewątpliwie najlepszy na płycie, a w połączeniu z obrazem dosłownie zwala z nóg.
Naturalnie ciemne chmury rozwiewa też końcówka płyty, gdzie Kronos Quartet udowadnia, że potrafi grać także bardzo subtelnie, w sposób zupełnie przyjemny dla ucha. Należy zresztą pochwalić Mansella, że punkt ciężkości orkiestracji przesunął wyraźnie na smyczki. Unikanie hałaśliwych dęciaków, jak zresztą i innych schematów charakterystycznych dla ilustrowania epickiego kina, czynią „Noego” dziełem bardzo nietypowym. Być może jest to najoryginalniejsza muzyka do hollywoodzkiej superprodukcji od czasów „Władcy Pierścieni”.
Oczywiście oryginalność nie oznacza, że słuchanie jej nie wymaga cierpliwości. Producenci zaserwowali kolosa, który trwa niemal 80 minut. Z jednej strony pozwala to na staranne zapoznanie się z intrygującą, kompleksową wizją Mansella, z drugiej jednak rozprasza uwagę. Zwłaszcza, że materiał siłą jest średnio sympatyczny, raczej monotonny i w tak dużej dawce po prostu męczy. Kilka utworów można było sobie śmiało podarować, kilka trochę skrócić.
Nie należy się przy tym formy przestraszyć i nie dać Mansellowi szansy. Kompozytor udowadnia, że wciąż należy do najciekawszych i najbardziej pomysłowych twórców muzyki filmowej. Przesłuchanie płyty może być momentami problematyczne, co nie umniejsza klasy tej kompozycji. Najważniejsze zresztą, że działa ona fenomenalnie w filmie. Szkoda, że „Noe” jest tak bardzo nieoscarowy. W przeciwnym razie Mansell miałby nominację w kieszeni.
„The Judgement of Man” tylko 3 punkciki? – Toż to miażdży :] Recka bardzo fajna!
Bardzo dobry soundtrack.Muzyka rewelacyjnie działa z obrazem.Piosenka Patti Smith-rewelacja
kilka odsłuchów i ocena 4 naprawdę świetna muzyka
Sweet Savour 2 gwiazki? Chyba was coś …..
Znakomita muzyka – ciary, ciary i jeszcze raz ciary. Album ciutkę przydługi, styl Mansella wiadomo – jednostajny, ale to i tak najciekawsza i najlepsza jego praca od lat. A recka spoko, choć wrażeniometr faktycznie ma „problemy” 🙂