Kino familijne rządzi się swoimi własnymi prawami. Unikanie schematów i oryginalność zdecydowanie nie jest jednym z nich. Liczy się przede wszystkim świetna zabawa i morał, który nieco pogłębi oglądaną historię. W przypadku całej reszty wszelkie chwyty są dozwolone. Nie obowiązuje jedność miejsca ani czasu, prawa fizyki są tylko po to żeby je łamać a magia jest na porządku dziennym. Tylko w kinie familijnym możemy zobaczyć prezydenta USA walczącego z T-Rexem i Attylą czy neandertalczyków podpalających muzeum. A dokładniej, pojawia się to wszystko w filmie "Noc w muzeum". Jest to obraz w wielkim skrócie opowiadający o losach nocnego strażnika w muzeum historii naturalnej – Larry’ego Daley’a granego przez Bena Stillera. W muzeum tym dawno temu inny strażnik przypadkowo uwolnił pewną starożytną klątwę. Sprawia ona, że nocą ożywają zgromadzone w muzeum eksponaty, a wśród nich: szkielety dinozaurów, wypchane prehistoryczne zwierzęta, miniatury ukazujące wielkie, historyczne bitwy i figury przedstawiające słynne postacie. "Noc w muzeum" ku zaskoczeniu wielu krytyków zyskała ogromną popularność stając się w USA jednym z najbardziej kasowych filmów roku 2006.

Muzyką do tego obrazu zajął się Alan Silvestri, jednak nie był on jedynym kompozytorem zaangażowanym do tego projektu. Otóż początkowo reżyserią "Nocy w muzeum" miał zająć się Stephen Sommers – twórca między innymi "Van Helsinga" i "Mummy Returns", do których muzykę pisał Alan Silvestri. Dlatego też to właśnie ten kompozytor był brany pod uwagę w pierwszej kolejności. Jednak z czasem okazało się, że Sommers z powodu innych projektów nie zdoła zająć się "Nocą…" i projekt ten przejął Shawn Levy. Wraz z nim pojawił się też nowy kompozytor – John Ottman, twórca niedawnego "Superman Returns". Ku zaskoczeniu wszystkich Ottman na kilka miesięcy przez premierą filmu zrezygnował z tego projektu i do pracy powrócił właśnie Alan Silvestri, który miał zaledwie kilka tygodni na napisanie i nagranie blisko godziny muzyki. Właśnie tej muzyki, która niemal w całości pojawiła się na wydanej przez Varese Sarabande płycie.
"Noc w muzeum" to typowy film familijny, oferujący świetną rozrywkę i nie obciążający zbytnio szarych komórek. W tego typu kinie muzyka jest zazwyczaj ściśle podporządkowana obrazowi. Pojęcie Mickey Mousingu jest tutaj niestety obowiązujące. Większość kompozycji to bardzo krótkie fragmenty, ilustrujące w filmie pewne wydarzenia i nadające im odpowiedniej mocy. Mniej jest tutaj kreowania odpowiedniego klimatu a więcej dosłownego komentowania tego, co dzieje się na ekranie. Silvestri w takich fragmentach popada często w rutynę. Nie jest to zbyt twórczy rodzaj muzyki toteż niewiele można w takich momentach od kompozytora oczekiwać. Niemniej podobieństwa do "Powrotu Mumii" czy chociażby "Lilo i Stich" są bardzo zauważalne i wręcz natrętne. Podobnie rzecz ma się z muzyką akcji, której tutaj oczywiście nie brakuje. W znacznej części polega ona na istnej ścianie dźwięku, na której można znaleźć dźwiękowe wizytówki z innych dokonań Alana Silvestri – od nieco orientalnych, ale masywnych brzmień "Powrotu Mumii" aż po Dziki Zachód znany z "Powrotu do przyszłości III". Z kolei bardziej liryczne i magiczne klimaty zdają się być odniesieniem do Jamesa Newtona Howarda i jego genialnego "Atlantis: The Lost Empire". Mamy tutaj bardzo podobne wykorzystanie chórów, czelesty i delikatnych smyczków – jak chociażby w "Tour Of The Museum".

Płyta jak na tego typu muzykę jest dość długa i nużąca. Mimo że nieustannie coś się tutaj dzieje, to po przesłuchaniu kilku początkowych kompozycji zwyczajnie traci się zainteresowanie nią. Wszystkie te masywne dźwięki oprawione w naprawdę dobre orkiestracje zaczynają po prostu męczyć i dotrwanie do końca krążka wydaje się niebanalnym zadaniem. Trzeba jednak przyznać, że płyta zaczyna się bardzo dobrze. Już w pierwszym utworze można usłyszeć świetny i niezwykle chwytliwy temat, który daje nadzieję na naprawdę zjawiskową ścieżkę dźwiękową. Jest to prosta i nieco musicalowa melodia, pod którą aż chce się podłożyć jakieś słowa w wykonaniu męskiego chóru. Niestety dalej możemy usłyszeć tylko jej strzępy, które przewijają się gdzieś w muzyce akcji. Wielka szkoda.
Kiedy po raz pierwszy przesłuchałem tę płytę w całości, od razu nasunęło mi się skojarzenie ze "Strasznym domem" Douglasa Pipesa. Tutaj także mamy mnóstwo krótkich utworów o czasami skrajnie różnej charakterystyce i ogromną ilość Mickey Mousingu, który jest funkcjonalny jedynie w połączeniu z obrazem. Pojawia się też wielka orkiestra, chóry i subtelna elektronika. Niemniej dzieło Alana Silvestri wydaje mi się ciut lepsze. Można wyczuć, że dysponuje on o wiele większym warsztatem, doświadczeniem i wyrachowaniem. Fantazyjne, nieco jazzujące wstawki przeplatane klasyczną muzyką akcji wskazują, że mamy do czynienia z naprawdę dobrym i utalentowanym kompozytorem. Niestety forma, w jakiej podano nam jego dzieło sprawia, że nie słucha się tego z jakąś wielką przyjemnością, a zaledwie kilka kompozycji zwraca na siebie uwagę.
0 komentarzy