Powstała na nowe milenium symfonia „The New Moon In The Old Moon's Arms” Michaela Kamena, została napisana pod wpływem wyjątkowej chwili. Kiedy maestro po raz pierwszy ujrzał Kanion De Chelly w Arizonie, oniemiał tyleż zapierającym dech w piersiach widokiem, co spotkaniem z duchami przeszłości, krzyczącymi z wiekowych pozostałości po tajemniczej kulturze Anasazi. I to właśnie m.in. tym zamierzchłym plemionom Kamen poświęcił swą pozafilmową kompozycję.
Tytuł tejże (jak i okładka, na której widnieje podobizna jednego z naskalnych rysunków) również zaczerpnięty został z kultury Indian Ameryki Północnej. W języku Irokezów („Dayostwa iha-dye”) stanowi określenie pierwszej fazy Księżyca – złocisty sierp na skąpanej w ciemności sylwetce. Swoisty błysk przyszłości w cieniu przeszłości. „Muzyka ilustruje niezmienny emocjonalnie charakter ludzkiego ducha w naszej wędrówce przez czas.” – tłumaczy sam kompozytor w dodanej do wydania Decca książeczce.
I rzeczywiście, mimo epickiego brzmienia i wykonania, muzyka sprawia dość jednolite wrażenie, a jej miarowy rytm wydaje się właściwie stały. Ale bez paniki. Nie jest to praca nudna czy nazbyt jednostajna – każda nuta przepełniona jest niesamowitą gamą różnorakich emocji, którym łatwo jest się poddać, a całość odpowiednio zróżnicowana, by się w niej zatracić, niczym w rzeczonym widoku amerykańskiej prerii.
Doskonale słychać to już w otwierającym album, potężnym, 13-minutowym kolosie, jaki rozpoczynają delikatnie zawodzące skrzypki i wiolonczela, a które wkrótce ustępują zrywowi całej orkiestry. Niesamowity rozmach swoistego action score’u – godny „Robin Hooda” – szybko daje o sobie znać słuchaczowi, jednak nie przytłacza go. Liryka także ma tu bowiem sporo do powiedzenia (przepiękne „Sunset”), pojedyncze tematy znakomicie ze sobą współgrają i uzupełniają się, a wysoka (jak na tego typu konstrukcję) atrakcyjność poszczególnych utworów sprawia, że trudno jest się nudzić – nawet na tak długaśnych melodiach, jak ta.
Cały materiał nie jest zresztą przesadzony – „New Moon…” trwa ledwie 40 minut. I jest to wielce przystępnie zaserwowany czas. Już choćby same nazwy kolejnych części symfonii dają nam jasno do zrozumienia, czego (mniej więcej) możemy się spodziewać – choć oczywiście nie warto się wyrokować jedynie nimi. Zwłaszcza, że jest to na tyle fantastyczna i czarująca pozycja, iż trudno jest mi znaleźć w niej jakieś naprawdę słabe punkty.
Wrażeniometr sam w sobie ujawnia co prawda dwa ‘gorsze’ utwory, jednak ich ocena wynika głównie z wysokiej skromności tychże. Zarówno „Kokopelli and the Eagle”, jak i „From the Mists of Time” stanowią bardziej delikatne przejścia, tudzież przerywniki pomiędzy ‘aktami’, niż pełnoprawne tematy, jakimi można się zachwycić. Są to niezwykle ulotne momenty większej całości, które mimo oczywistego piękna (znowu smyczki) łatwo jest przegapić wśród innych, wartościowszych i dalece efektowniejszych ścieżek.
Do minusów płyty można by jeszcze zaliczyć wątpliwą niekiedy oryginalność względem ekranowej twórczości Kamena. Przykładowe „Reaching for the Stars” to wszak nic innego, jak melodia znana z „Band of Brothers”. Zważywszy jednak, że obie prace powstały w tym samym czasie, to można na takie rzeczy przymknąć ucho. Szczególnie, że nie są to bezwstydne kopie nuta w nutę, a raczej wpisane w styl kompozytora mocne podobieństwa. Zawsze to jednak skaza na doskonałym diamencie, jakim generalnie jest „New Moon…”.
Całość posiada natomiast ten problem, że oprócz ww analogiczności, nie ma nic wspólnego z muzyką filmową. I przypuszczalnie bym jej nie opisał – nawet mając na względzie osobę kompozytora – gdyby nie fakt, że album dopełniono ilustracją z „Mr Holland's Opus”. Przy czym nie zrobiono tego na zasadzie ‘kopiuj-wklej’. Te dodatkowe 18 minut muzyki składa się z koncertowej wersji partytury. Różni się ona znacząco od oficjalnego soundtracku, nie tylko jeśli chodzi o wykonanie, lecz także ułożenie, dobór i kolejność tematów, jakie w dodatku nieco zmieniono względem (opisanej już przeze mnie w innej recenzji) ścieżki dźwiękowej. Dość powiedzieć, że wersja koncertowa robi niepomiernie większe wrażenie i aż do ostatniej nuty wywołuje u słuchacza efekt ‘WOW!’ („Finale” jest fenomenalne wręcz!).
Jeśli więc komuś nie podeszło regularne wydanie „Symfonii życia”, polecam gorąco rzeczony krążek – z pewnością nie będziecie zawiedzeni. Całe zresztą wydanie „The New Moon In The Old Moon's Arms” jest pozycją obowiązkową dla każdego miłośnika dobrej, emocjonującej muzyki symfonicznej w pełnym tych słów znaczeniu. To kompozycja wielka nie tylko z nazwy i absolutnie nie warto jej przegapić.
0 komentarzy