Witajcie w Nerve – interaktywnej grze w prawdę czy wyzwanie (minus prawda). Za każde podjęte i zakończone wyzwanie otrzymujesz pieniądze oraz sławę. Ale jeśli nie dasz rady, tracisz wszystko. Czy to jest legalne? A kogo to obchodzi? Ważne, że daje spore pieniądze. Gotowi podjąć ryzyko? O tym opowiada film „Nerve”, gdzie skupiamy się na pewnej wyciszonej myszce o imieniu Vee, decydującej się na udział w tej grze. Jak się okaże, będzie ona bardzo niebezpieczna. Sam film jest zaskakująco dobrym thrillerem, potrafiącym trzymać w napięciu oraz zachwycającym wizualnie. Może i jest to kino młodzieżowe, ale nie irytuje i ma coś ciekawego do powiedzenia (ciemna strona życia internetowego).
Swoje trzy grosze do klimatu dodaje także muzyka, za którą odpowiada coraz bardziej przebijający się do pierwszej ligi Rob Simonsen. Nie będzie zaskoczeniem, jeśli powiem, iż strona dźwiękowa jest bardzo mocno elektroniczna. Wynika to nie tylko z cyfrowego stylu życia, gdzie komputer i gadżety są na porządku dziennym. Maestro został poproszony o stworzenie podkładu jeszcze zanim film nakręcono, a wstępne pomysły pomogły w zbudowaniu atmosfery. Pozornie wydaje się ona wpisywać w nurt retro-elektroniki, ale jest bardziej przemyślana, spójniejsza, a nie skupiona tylko na wykorzystywaniu syntezatorów.
Na sam początek składają się bardzo dynamiczne dźwięki, przypominające stare gry komputerowe. „Game On” wykorzystano jako intro do Nerve, gdzie poznajemy jej zasady. Podkręcone tempo oraz różne ośmiobitowe przeszkadzajki dają prawdziwego kopa. Miałem wrażenie, jakbym był w jakiejś dyskotece, a nie słuchał w domu płyty. Spoiwem łączącym wszystko w całość są wplecione w tle wokalizy, nadające wręcz fatalistyczną aurę, poczucie zagrożenia i niepokoju (nakręcone „The Player”, pozornie wycofane „Catfight”, „Player vs Player” czy wręcz epickie „Coliseum”). To pokazuje dwoistość charakteru gry, pozornie błahej oraz dającej łatwo zarobić, ale okazującej się pułapką, z której nie można uciec.
Wokalizy te są też podstawą bardziej lirycznych fragmentów, gdzie klawisze grają bardzo miękko, wręcz romantycznie – jak w „Staten Island” czy w połowie „Dress”. Krótki spokój przynosi wspomniane „Player vs Player”, zaczynające się dość orientalnie, jednak coraz bardziej atakujące perkusją i nasilającym się tłem. Ale prawdziwą petardą na tym polu jest ostatecznie niewykorzystane w filmie „Night Drive”, z cudnie brzmiącymi wokalizami (wykonywanymi jakby od niechcenia) oraz bardzo pozytywną energią, mieszającą synthpop z mocniejszą perkusją i melodyjnym ambientem. Drugim niewykorzystanym utworem jest bardzo utrzymane w podobnym stylu, piękne „Verrazano”.
Ponieważ bywa i dramatycznie, nie mogło zabraknąć również kilku momentów budujących suspens. Taki jest choćby bardzo powolny, chociaż nawarstwiający się „Ticket to Aruba” oraz „New York F***ing City” ilustrujące jedno z wyzwań, czyli jazdę na motorze z zasłoniętymi oczami. Początek wydaje się zbiorem falujących dźwięków, które mieszają się ze sobą, by raz zagrać mocniej, bardziej przyspieszyć – bit pulsuje, niemal skręcając w bardziej taneczne popisy spod znaku rave. Ten utwór może na albumie sprawiać problemy zmiennością tempa oraz natłokiem dźwięków, lecz na ekranie wypada znakomicie. Zaskakuje też „Catfight” (kłótnia między bohaterką i jej przyjaciółką), które przypomina dokonania grupy Massive Attack (podobne brzmienie perkusji, nierówny rytm, potęgujące z każdą sekundą tony). Z kolei „A Way Out” czerpie garściami z dorobku Johna Carpentera, a najcięższe na krążku „Snitches Get Stiches” wydaje się najbardziej chropowate z całego materiału, pełne nieprzyjaznych dźwiękowych plam.
Poza ilustracją Simonsena wykorzystano też piosenki, z których na albumie pojawiają się tylko dwie. Pierwsza to zremiksowana kompozycja Jóhanna Jóhanssona z komputerowo wygenerowanym głosem i wplecionymi pomiędzy plamy dźwiękowe chórkami. Drugą jest pojawiające się na końcu „Let’s Play” napisane przez Simonsena oraz wykonującą ją White Sea (była członkini M83, naprawdę nazywająca się Morgan Kibby) – mocno wpada w ucho, jest skoczna i energetyczna, a opiera się na motywie otwierającym film.
„Nerve” to jedna z bardziej nieoczywistych ścieżek dźwiękowych roku 2016. Rob Simonsen wydaje się być tutaj autorem muzyki elektronicznej, która w formie płytowej brzmi po prostu rewelacyjnie i można jej posłuchać w każdym miejscu. Choć film zawiera masę stylistycznie zbliżonych do score’u piosenek, muzyka potrafi wybrzmieć, tworząc pulsujący klimat nocnego życia miejskiego. To praca z nerwem i – jak na razie – najlepsze osiągnięcie Simonsena.
0 komentarzy