Chociaż Robert Altman nie stronił od różnorodnych gatunków i form filmowych, to jednak bardzo szybko został specem od mozaikowych historii, skupiających wielu bohaterów wokół konkretnego zjawiska lub miejsca. Początkiem tego właśnie „Nashville”, które stało się wykładnikiem stylu reżysera i dziś uznawane jest za jedno z jego najlepszych dzieł.
Altman za centrum filmu obrał sobie jak najbardziej autentyczną miejscowość – stolicę stanu Tennessee, która już w owym czasie uznawana była za mekkę muzyki country. Muzyka i piosenki są zatem kluczowym elementem tej produkcji, znakomicie odegranym na żywo przez poszczególnych aktorów (część z nich wzorowano zresztą na prawdziwych legendach gatunku). I to właśnie na tym polu film odniósł największy sukces, zdobywając Złotego Rycerza – jednego z nielicznych w całym dorobku Altmana – za przebój „I'm Easy”, autorstwa Keitha Carradine. Hit ten znajduje się oczywiście na albumie, podobnie jak 12 innych kompozycji (acz nie są to wszystkie piosenki – TUTAJ pełny spis).
Krążek zaczyna przy tym inny szlagier Keitha – grającego tu narcystyczną gwiazdę gatunku, prywatnie także uzdolnionego muzyka, który napisał również słowa, jednak na co dzień nie podąża tą ścieżką kariery – „It Don't Worry Me”. To zarazem motyw przewodni całej pozycji, swoista klamra ją spajająca, jaka stanowi osobliwy komentarz do finałowych wydarzeń filmu, a które tym razem podsumowuje (rozpaczliwy poniekąd) głos Barbary Harris. Osobiście wolę właśnie tą drugą wersję, acz obie zasługują na docenienie. Pierwsza z kolei niemal w pełni oddaje atmosferę, która przesiąknięty jest ten, zaledwie 40-minutowy krążek.
A jest to wszak nic innego, jak tylko country w najróżniejszych obliczach – od tego najbardziej rozbuchanego, przebojowego („For the Sake of the Children”, „Keep A-Goin'” i „200 Years” – wszystkie znakomicie odśpiewane przez Henry’ego Gibsona), przez nieco skromniejsze w formie, lecz zarazem bardziej jarmarczne, niekiedy kiczowate („Tapedeck In His Tractor”, „Memphis”), a na intymnych balladach, jak wspomniane i naprawdę piękne „I'm Easy”, skończywszy. Kto nie przepada za westernowym stylem będzie miał więc niełatwą przeprawę.
Choć nikt tak naprawdę nie powinien się zrażać, bowiem „Nashville” oferuje nam wystarczająco dużo smaków i barw amerykańskiej prowincji, by kupić słuchacza, nim ten się zorientuje, że naprawdę go wciągnęło. Krótki czas trwania płyty, jej przejrzystość i duża słuchalność (także bez znajomości filmowego kontekstu, którego chronologię zdołano zachować), połączona z naturalną atrakcyjnością nut, czynią zeń pozycję, którą spokojnie można polecić – nie tylko ruszającym w stronę zachodzącego słońca truckerom.
0 komentarzy