Gdy Jerry Goldsmith, najprawdopodobniej z przyczyn zdrowotnych, odmówił zilustrowania drugiej części "Mumii", pod znakiem zapytania stanął muzyczny sukces tej produkcji. Producenci musieli podjąć ważną decyzję. Kogo zatrudnić? Johna Williamsa? – Za wysokie progi. Hansa Zimmera? – Ma już w planach cztery inne projekty. Jamesa Hornera? – Też zbyt zajęty. Więc kto może sprostać wymaganiom takiego filmu? Alan Silvestri! – Twórca, który nie miał do czynienia z kinem akcji od dość długiego czasu, a ma na tym polu spore doświadczenie i niewątpliwie duży potencjał. Tylko podziękować Bogu za taki bieg wydarzeń, ponieważ powstała jedna z najciekawszych kompozycji przygodowych ostatnich lat, będąca zarazem swoistym urozmaiceniem rzeźby terenu na drodze rozwoju twórczego kompozytora.
Pierwszym pytaniem, jakie nasuwa się na usta jest jak kompozycja Alana wypada przy Goldsmithowskiej, powszechnie uważanej za bardzo udaną? Otóż, według mnie, znakomicie, a nawet nieznacznie ją przewyższa. Partytura Silvestri’ego jest bogatsza tematycznie i ilustracyjnie bardziej różnorodna (choć to raczej wynik zróżnicowania obu filmów pod względem ilości akcji), co czyni ją przystępniejszą oraz ciekawszą. Goldsmith broni się jednak większą klasą, pewnym trudnym do zdefiniowania wyrafinowaniem. Tak czy inaczej, "The Mummy Returns" wydaje się być bardziej owocną pracą.
Mimo paru wyraźnych koncepcyjnych, aranżacyjnych i w pewnym stopniu tematycznych podobieństw do "Mumii", Alan Silvestri przyjął odmienną taktykę niż Jerry Goldsmith. Ten ostatni podszedł do tej muzyki w odrobinę dowcipny sposób, opierając całość na zwariowanej rytmice i bawiąc się lekkimi, zabawnymi melodiami. Właściciel kalifornijskich winiarni postawił natomiast na moc, agresję oraz mrok, tworząc tym samym pewną dysproporcję emocjonalną (ilustracyjnie nie można nic bowiem zarzucić) z obrazem. No i całe szczęście, bo jego głupota przekracza czasem poziom, jaki normalny człowiek jest w stanie tolerować. Jest to zatem jedna z tych partytur, które zostały raczej "zainspirowane" filmem, jakby był on tylko pretekstem dla kompozytora do realizacji jego pomysłów. Partytura z "The Mummy Returns" zwyczajnie przerasta "dzieło" Stephena Sommersa, podobnie, jak w przypadku "The Da Vinci Code" czy "Kingom of Heaven". Muzyka ta w odłączeniu od obrazu działa zupełnie inaczej. Tak się złożyło (tak się w zasadzie często składa), że słuchałem jej zanim obejrzałem tego bękarta wytwórni Universal i natchniony wspaniałym duchem przygody, wyobrażałem sobie kinematograficzne cuda. Po filmie nastąpił jednak brutalny powrót na ziemię…
Album podzielony jest na utwory "metodą chronologiczną", co ułatwia rozumienie ilustracyjnej strony muzyki. Nie oznacza to jednak, że płyta nie jest kompozycyjnie wyważona, a wręcz przeciwnie. Negatywne odczucia budzą we mnie tylko dwie końcowe ścieżki: rockowa piosenka "Forever May Not Be Long Enough" – zupełnie niepotrzebny, nie pasujący do całości kawałek oraz suita "The Mummy Returns" – swoiste podsumowanie płyty, czyli "kelner, jeszcze raz to samo, proszę!". Daje to razem ponad 11 minut zbędnego materiału. Tyle miejsca można by z pewnością zagospodarować znacznie lepiej, np. umieszczając muzykę z końcowej bitwy lub ze sceny finałowej (szczególnie żal mi tych masywnych partii chóralnych, zapowiadających "Van Helsinga").
Alan Silvestri oparł "Mumię…" na trzech świetnych tematach przewodnich: heroicznym ("Evy Kidnapped", "My First Bus Ride"), przygodowo-milosnym ("Just An Oasis", "The Mushy Part") oraz podróżnym, mającym w sobie nutę romantyzmu ("Sandcastles", "Medjai Commanders"). Na szczególną uwagę zasługuje ten pierwszy. Sprawia, że od razu czuje się ducha przygody. Myślę, że nie przesadzę, jeśli napiszę, że to jeden z najlepszych tematów heroicznych w historii kina.
Solą tej partytury jest doskonała muzyka akcji, oparta na, typowej dla Alana, potężnej orkiestrze, wzbogaconej o liczne instrumenty etniczne. Nie mogło zabraknąć także wizytówki kompozytora, czyli wojskowych werbli. Ta część płyty, a stanowi ona większość, na pewno nie rozczaruje nikogo. W kwestii orkiestracji nigdy nie można było mieć do Alana zastrzeżeń, ale tutaj robią one ogromne wrażenie. Do muru przypierają w szczególności pędzące niczym stado dzikich wierzchowców smyczki i atakujące zewsząd dęciaki, a w utworach mrocznych gromowładny chór, poprowadzony znacznie ciekawiej niż w pracy Goldsmitha. Piękno i siła w czystej postaci!
Fakt – album ten można krótko scharakteryzować słowami "zmasowany atak dźwiękowy", ale znalazło się w nim miejsce na parę spokojnych kawałków, chociaż ścieżką od początku do końca spokojną jest tylko zwiewna "Just an Oasis". "Bracelet Awakes", "The Mushy Part" i "A Gift and a Curse" to świetne utwory klimatyczne, które satysfakcjonują przede wszystkim stroną suspensową, zbudowaną podobnie, jak w "Predatorze". Jeżeli natomiast ktoś poszukuje dramatyzmu, to z pomocą może mu przyjść tylko "Come Back Evy", z ładnym tematem pobocznym, trzeba dodać. Minusem tej strony partytury są tylko nieznaczne, ale słyszalne podobieństwa do prac Williamsa ("Indiana Jones") i Debney’a ("Cutthroat Island"). Czasem powiewa też "Gwiezdnymi wrotami" Davida Arnolda.
"The Mummy Returns" jest także kolejnym krokiem w procesie rozwoju twórczego kompozytora. Alan Silvestri – twórca mający raczej opinię "autoplagiatora" – wreszcie zdjął z oczu klapki w postaci "Predatora", "Powrotu do przyszłości" oraz "Sędziego Dredda", co pozwoliło mu rozejrzeć się po muzycznym świecie i napisać coś nowego (żeby teraz to powielać przez następne 20 lat…). Wciąż jednak ma dosyć irytującą tendencję do nadużywania figuracji, np. pewna sekwencja w "My First Bus Ride" ciągnie się w nieskończoność… Na dłuższą metę aż tak ta skłonność jednak nie przeszkadza.
Na swój własny akapit zasługuje według mnie genialny "My First Bus Ride", w którym kompozytor w bardzo efektowny sposób wykorzystał pewną frazę z "Ognistego ptaka" Strawińskiego. To jeden z najlepszych utworów akcji, jakie Alan miał przyjemność napisać. Już dla niego samego można bez namysłu kupić tę płytę.
"The Mummy Returns" to kolejny przypadek, w którym słaby film otrzymał świetną oprawę muzyczną. Alan Silvestri niczym troskliwy dziadek zawiesił nad kołyską piękną, błyszczącą, kręcącą się ozdobę, do której nieudane dziecię Stephena Sommersa nie mogło dosięgnąć i nigdy nie dosięgnie. Może co sił wyciągać rączki w górę, ale i tak mu się nie uda…
świetna recenzja jednego z moich ulubionych recenzentów muzyki filmowej w internecie(Pana) Andrzeja Szachowskiego ..