Tytułowa „Symfonia życia” jest momentem kulminacyjnym oraz głównym narzędziem dramaturgicznym filmu Stephena Hereka. I chociaż to Richard Dreyfuss, wcielający się w postać Glenna Hollanda, otrzymał nominację do Oscara, to jednak muzyka gra główną rolę w tej produkcji i to od niej zależy cały odbiór historii. A ten okazał się bardzo pozytywny – od milionów, jakie widzowie zostawili w kasach kin i wypożyczalniach video (fakt raczej niezbyt często odnotowywany w gatunku dramatu quasi-biograficznego), aż po powstanie specjalnej fundacji o tej samej nazwie, jaka od momentu premiery nieustannie pomaga potrzebującym szkołom i ich pupilom w muzycznej edukacji.
Obie te rzeczy to sprawka kompozytora, Michaela Kamena, którego tak mocno zainspirowała właśnie historia, jaką miał zilustrować. Jak ważna jest to więc pozycja w jego dyskografii trudno przecenić. Jednakże w oderwaniu od tego szlachetnego celu, jak i samego filmu (w którym bez dwóch zdań muzyka spisuje się znakomicie), ścieżka dźwiękowa potrzebuje odrębnych atutów, dzięki którym obroni się także w uszach melomanów…
Tu przyznam, że mam problem z albumową prezentacją. Blisko 70-minutowy krążek jest nieco zbyt monotematyczny i, poza oczywistymi wyjątkami, za mało wyrazisty, by usatysfakcjonować w pełni. Przez większość czasu muzyka nie porywa w oczywisty sposób, co wiąże się oczywiście z naturą samego filmu – mocno wyciszonego, pełnego subtelnych emocji i naznaczonego piętnem konkretnej epoki, w jakiej osadzono historię. Bardzo często score ustępuje więc miejsca licznym utworom źródłowym i piosenkom (pełna lista TUTAJ).
Ponadto sporo miejsca zajmuje też muzyka klasyczna, z jaką maestro zmuszony jest nawiązać konkretny dialog. Kamen – słynący z olbrzymiej miłości i szacunku do klasyki – co prawda wielokrotnie używał jej w innych swych projektach, ale nigdy aż na taką skalę (główny bohater jest kompozytorem, który uczy muzyki w publicznej szkole). To, co działa więc w filmie, na albumie zwyczajnie nuży, niepotrzebnie rozciągając materiał i niespecjalnie przystając do kompozycji oryginalnej (Beethoven jest za długi i zbyt posępny, z kolei nieco krótszy i radośniejszy Bach brzmi, jak wyjęty z innej bajki).
Nic więc dziwnego, że największe wrażenie robi te kilka ścieżek, w jakich Kamen może sobie po prostu poszaleć inscenizacyjnie – otwierające całość, potężne „Mr. Holland Begins”, stylistyką przypominające nieco „Robin Hooda”; radosne, dynamiczne fragmenty fortepianowe w „Practice, Practice, Practice”; skromna muzyka akcji z pierwszej połowy „Rush to Hospital” i w końcu gwóźdź programu, czyli rzeczone „An American Symphony”, gdzie tradycyjna orkiestra miesza się z typowo współczesnymi elementami (gitara elektryczna), tym samym w wielkim stylu wieńcząc cała kompozycję.
Reszta tejże to raczej skromna, typowa i wymagająca cierpliwości, acz ładna i pełna wdzięku liryka, z perełką w postaci ślicznego „Rowena” – istotny fabularnie motyw, w jakim pan Holland wyraża swe zakazane uczucia do jednej ze swych adeptek. Fragmenty tej jakże pięknej, przejmującej melodii Kamen powtórzy później w „X-Men” (temat Rogue), a ją samą można też znaleźć na kompilacji „Michael Kamen's Opus” (natomiast „An American Symphony” obecne jest także na krążku z koncertową pracą Kamena, „The New Moon In the Old Moon's Arms”).
Płytę dopełnia jeszcze rockowa piosenka „Cole’s Song” – stylizowana wyraźnie na podobne przeboje z częstych kolaboracji ze Stingiem i Bryanem Adamsem, jednak nie mająca tej samej siły przebicia. Jest ona zresztą zupełnie zbędna, biorąc pod uwagę, że Polydor wydał odrębny soundtrack, na którym znajdują się dwa ostatnie utwory z opisanego tu albumu.
Albumu, któremu wyraźnie zaszkodziły dwie rzeczy: nadmiar materiału i nienajlepszy jego montaż (niektóre suity ewidentnie osłabiają atrakcyjność poszczególnych melodii). Warto przeboleć jednak zarówno te minusy, jak i trudny charakter samej kompozycji, której urok tkwi w szczegółach i konkretnych emocjach, skutecznie przekazywanych w filmie. Poza nim traci ona nieco swą moc oddziaływania, ale bynajmniej nie jakość i nadal potrafi być inspiracją samą w sobie. Warto posłuchać!
0 komentarzy