Trzeci film Antona Corbijna, to jednocześnie ósma kinowa adaptacja prozy Johna le Carré i zarazem ostatnia rola nieodżałowanego Philipa Seymoura Hoffmana. Ten ostatni daje tu prawdziwy popis aktorstwa, kradnąc dla siebie większość scen i sprawiając, iż film od razu zyskuje na wartości. Jego kreacja nie odwraca jednak uwagi od solidnej fabuły, doskonale zawiązującej się, dusznej akcji oraz sprawnej intrygi, która emocjonuje do samego, cierpkiego końca.
Napięcie idealnie poprowadzowane jest tyleż wprawną ręką reżysera, co muzyką Herberta Grönemeyera. Znany z przeboju „Bochum” i aktorskich początków w „Das Boot” kompozytor proponuje nam podobną stylistykę, co wcześniej w „Amerykaninie”, choć – z uwagi na zdecydowanie mroczniejszy wydźwięk filmu – o bardziej posępnej atmosferze.
Melodii optymistycznych, a co za tym idzie także tych cieszących ucho jest tu więc niewiele. Przeważa zjadliwy, acz raczej mało pamiętny i, co nie powinno dziwić, z reguły nastawiony na klimat underscore. Tematyki jednak maestro nie porzuca zbytnio na rzecz funkcjonalności, w większości zgrabnie je ze sobą łącząc. To sprawia, że podczas seansu muzyka jest zauważalna, ale nie przykładamy doń większej wagi – poza kilkoma wyjątkami jest niczym powietrze, którym bohaterowie nieświadomie oddychają. Doskonale słychać to zwłaszcza na przykładzie smutnego „Bachmann At Home”, który stanowi wręcz część danej sceny, a nie tylko bezduszną ilustrację.
Z kolei na albumie, pozbawionym kontekstu i emocjonalnego ładunku, część utworów zwyczajnie ginie, a część niezauważalnie przemyka przez nasze uszy – szczególnie te krótsze, ‘sekundowe’ trudno wyłowić spośród odpowiednio obfitego, dość jednolitego materiału. Szczęśliwie Grönemeyer potrafi (przynajmniej miejscami) odpowiednio uwieść słuchacza hipnotyzującymi, przywołującymi na myśl prace Glassa, Nymana lub Desplata tematami („They're Closing In”), na które składa się zarówno przyjemnie snująca się elektronika, jak i tradycyjne instrumentarium.
Kompozytor sięga przy tym po – w sumie oczywiste, ale mimo wszystko rzadko pojawiające się w tego typu kinie – osobliwe ubarwiacze. Takim z pewnością są dźwięki swojskiego akordeonu, jaki dawkowany jest często, lecz zarazem oszczędnie. Jest on, wraz z delikatnymi pociągnięciami skrzypiec i solo fortepianu wiodącym elementem tej partytury, który nadaje jej ciekawego posmaku i odpowiednio definiuje miejsce akcji (Niemcy). Twórca dobrze przy tym czuje zamierzenia reżysera, przez co jest to muzyka wystarczająco nośna, by móc się podobać również poza kinem.
Jest tu zresztą kilka żywszych, tudzież ładniejszych fragmentów. Taka jest na pewno dynamiczna próbka action score w postaci „Jumping The U-Bahn” – być może zbyt bourne’owski, za krzykliwy, jak na tego typu kino, ale z pewnością urozmaicający krążek. Takie są również, a może przede wszystkim, tematy otwierające i zamykające historię – słodko-gorzkie nuty, w których tyleż samo nadziei, co bezsilności. To one w dużej mierze określają rytm, wydźwięk oraz tonację całej pracy.
Grönemeyer nie ucieka także od liryki, jaką najlepiej słychać bodajże w ślicznym – acz pod wieloma względami także sprawiającym wrażenie nie pasującego do całości – „Chess”. Podobna aura romantyzmu przewija się jednak w taki czy inny sposób przez cały materiał, częstokroć wychodząc wprost od ważnych i odpowiednio egzotycznych motywów bliskowschodnich – rzecz jasna mających swoje odzwierciedlenie w fabule.
Generalnie to dość stonowana, minimalistyczna ścieżka dźwiękowa, która pod wieloma względami stanowi powtórkę z „The American”. I tu i tam mamy wszak do czynienia ze specyficznym, kameralnym brzmieniem, jakie w 100% odnajduje się jedynie w docelowym miejscu, czyli na ekranie. Poza nim soundtrack stanowi propozycję głównie dla fanów i/lub koneserów – niezbyt pamiętne doznanie, które ma momenty, ale potrafi i dłużyć się i nużyć.
P.S. W filmie pojawiają się także piosenki – ich spis TUTAJ.
0 komentarzy